sobota, 23 listopada 2013

Babcia i słowotwórstwo...

Siadłem za stołem, na którym niemal błyskawicznie pojawił się obiad - niczym za przyczyną zaklęcia 'stoliczku nakryj się', następnie kawa i ciastko. Babcia usiadła po przeciwnej stronie i z lubością gospodarza, który patrzy, jak jego tucznik wymiata z koryta, przyglądała się, jak jem. Nagle przerwała ciszę: - Jak minęła podróż? Jak się jechało? - zagadnęła. - O, nawet nie pytaj. Jechał razem ze mną bachor, nad którym matka absolutnie nie panowała, a on darł się, jak zarzynana świnia. - streściłem szybko traumatyczną podróż, nie zastanawiając się nawet nad tym, że jakoś dziwnie dużo świńskich skojarzeń mi wyszło. - No, to pewnie miał to... no wiesz... Ahedanea - najspokojniej w świecie skomentowała Babcia, mając na myśli ADHD. Było nie było, może warto pomyśleć, czy Ahedanea nie powinna wejść do katalogu imion chrześcijańskich? ;)

czwartek, 21 listopada 2013

Prababcia, jak pralka...

Pociągi i tramwaje, to już mój drugi, czy trzeci dom. Tramwaj, linia nr 14, odcinek Słowiańska PST - Dworzec Zachodni w Poznaniu. Wrzuciłem swoją walizkę, następnie wciągnąłem samego siebie po wysokich stopniach, a razem ze mną obrywający mi ramię laptop. Stanąłem, złapałem się rurki, stoję i próbuję nie przewrócić się. Tuż za mną stoją trzy nastolatki, pewnie jakieś licealistki, choć wątpię, bo mogło okazać się, że to studentki, dzisiaj nigdy nic nie wiadomo. Wzrostu średniego to istoty, a włos na głowach ichnich różnorodny; blond, rudy i czarny. Czarna, nie brunetka, a właśnie smoliście czarna, z kolczykiem w dolnej wardze, wygląda nieco, jak dziecko emo, ale nie do końca – chyba ciut bardziej wulgarna i nie tak mimozowata – no, nie sprawia wrażenia trzcinki, którą może złamać najmniejszy podmuch wiatru. Ruda nie wyróżnia się niczym szczególnym oprócz koloru włosów. Za to Blondi jest bardzo kolorowa i pstrokata, żadna część garderoby kolorystycznie nie pasuje do drugiej, czy trzeciej, ale co mnie to, każdy nosi to, co lubi. Na uszy wcisnęła sobie panterkowe nauszniki, co od razu rodzi konotacje z Wilmą Flinstone. Jednak nie to, jak wyglądały owe Trzy Glorie, a to, o czym i w jaki sposób mówiły, było przedmiotem mojego zainteresowania. Otóż, za moimi plecami jął toczyć się następujący dialog: Niedługo święta… - rzuciła Ruda, jakby w przestrzeń. Mhm… - odpowiedziała elokwentnie Czarna. U mnie, to zawsze coś się wtedy psuje, coś się dzieje – dodała Blondi. Nooo, właśnie! Przed świętami zmarła moja prababcia, no, 17 grudnia, a 25 grudnia zmarł mój wujek, urodził się 24 grudnia… Do tego był Adam… - ożywiła się nad wyraz Czarna. No, bo to Adama i Ewy jest, nie? Masakra… – wtrąciła Ruda. No… - odrzekła szybko Czarna, równie elokwentnie, jak na początku dialogu, nic więcej nie zdążyła powiedzieć, bo uprzedziła ją koleżanka. Zawsze coś się psuje. Raz popsuła się pralka, a raz bojler na Szamarzewskiego… - rzuciła zadumana Blondi, dla której widocznie nie było różnicy między pralką, a prababcią Czarnej…

sobota, 9 listopada 2013

Wesoły autobus…

Mamy XXI wiek, dwa spore ośrodki miejskie; Zakopane i Poznań. Gdzieś w Polsce, między tymi dwoma miastami, przez kolejne spore miasta; Kraków, Katowice, Częstochowę, Kalisz, mknął niczym szybkostrzelna błyskawica, autobus ze mną i kilkoma dziesiątkami ludzi na pokładzie. Zdawałoby się, że skoro wiek XXI, to i drogi nowe, i autobus nowy, i ludzie, jacyś tacy nowi być powinni. Ale w sumie po co? Okazuje się, że nadal jest całkiem swojsko, jak za czasów PRL, jak w filmach Barei. W Zakopanem wsiada dwoje starszych ludzi, wyglądają po ceprowsku, ale mówią, jak górale, babcia sztorcuje dziadka, rozsadza go po autobusie i narzeka, że nie ma miejsca, choć oboje zajmują już łącznie cztery. Przyjaciel Wesołego Diabła, czy może sam Wesoły Diabeł, bo nieco tak wygląda, siada przede mną, za chwilę pomrukuje, postękuje, pośmierduje potem i straszliwie kaszle – ani chybi Wesoły Diabełek. W Krakowie wsiada napity kolo, który w pewnym momencie odpala papierosa w autobusie, wyzywa współpasażerkę, Bogu ducha winną, od kurwy i zachodzi natychmiastowa konieczność wysadzenia go z pojazdu tuż za Krakowem, co też ochoczo czyni młody człowiek, jeszcze przed chwilą rozprawiający o banku spermy z kumplem, któremu właśnie urodziła się Zocha. W Częstochowie wsiada pięć moherowo-kościelnych babć. Gramolą się do autobusu raźno – no, na tyle na ile mogą – zaśmiewają się przy tym po pachy – w znacznej mierze same z siebie, mają kobitki dystans do siebie i to lubię – podpierają się laskami i… kijkami do nordic walking, a już za chwilę cały autobus wybucha salwami śmiechu, bo babcie są niezłe kabareciary: - Hehehe, same stare babcie wsiadają, dobry wieczór państwu – rzuca jedna. - Helena, pomóc ci? – pyta druga. - Dam se radę, ale może by tu dziadka potrzeba? – odpowiada trzecia. - Jest tu jakiś fajny młody dziadek? – pyta pierwsza. Salwy śmiechu, jedna po drugiej, przetaczają się po autobusie. - Co ci tam sterczy? – dopytuje Helena. - Kij! – odkrzykuje trzecia. - Mówisz, że kij cię gniecie?! – rechocze w najlepsze ta pierwsza i pasażerowie razem z nią. Babcie cichną, pasażerowie też, ogólnie głosy milkną, autobus we władanie obejmują zapachy. Pierwszy spowija wszystkich zapach zupki chińskiej, którą zaparzył sobie kierowca. Zapach ten każdy z nas zna, bo wszystkie zupki chińskie, obojętnie o jakim smaku, pachną identycznie. Przez ten zapaszek przedziera się smrodek Wesołego Diabła, a już po chwili pachnie pomidorkiem od pani, która siedzi za mną i głośno zastanawia się, czy w Kaliszu mają sklep IKEA, i czy jest to szwedzka, czy norweska firma. Krótko, rzec można treściwie, opierdala ją mąż; że też nie ma innych problemów na głowie. No, ja tam nie wiem, na głowie ma na pewno kasztanowego tapira. Zapach pomidora przemija, zupka chińska zjedzona, nagle dobry perfum faceta obok miesza się z zapachem mocno czosnkowej kiełbasy, oby nie z beknięcia, bo mam takie wrażenie. A nad tym wszystkim rozbrzmiewa, przerywający zapachową orgię, głos Wesołego Diabła, który odebrał właśnie telefon: - A czy to trzeba codziennie? Ty myjesz się raz w tygodniu i wystarcza! Ciekawe, kto będzie za tę wodę płacił?!

środa, 6 listopada 2013

Grunt, to gracja i konspiracja...

Zakopiański kościół pw. Najświętszej rodziny - bo przecież zwyczajnie świętych rodzin jest o wiele więcej, Nowakowie, Kowalscy, Gąsienice, Matwiejczuki... Naciskam żelazną klamę, rozchylam ciężkie drewniane drzwi i wchodzę do środka. Lekki półmrok, zapach muzeum, stare obrazy na ścianach, a pod nogami połyskuje nowiuteńka kamienna posadzka. Jedynie ja, jakaś kobiecina w ławce i... Bóg... Na zewnątrz cichnący już gwar Krupówek, zgiełk świata XXI wieku i posmak komercji, a ja spoglądam w twarze świętej Jadwigi śląskiej, św. Władysława Króla Węgierskiego i oczywiście Najświętszej Rodziny... Słyszę, jak na tej nowiusieńkiej posadzce skrzypią moje buty, słyszę, jak wiatr gwiżdże w szczelinach, no i słyszę, jak kobiecina w ławce mamrocze pacierze... Chodzę, podziwiam, tu św. Antoni, tam św. Andrzej, tam jeszcze św. Kaśka i Dominik, też zresztą święty... O, jest! Stolik z prasą najświętszą i skarbonka z napisem "NALEŻNOŚCI za prasę". W świątyni brał udziału w handlu nie będę, choć równie dobrze mógłbym zapłacić za bilet wstępu, jak do muzeum, omijam zatem cichutko, aby kobiecinie nie przeszkadzać Gościa Niedzielnego i Niedzielę, a wzrok mój pada na stojaczek z broszurkami o parafii i pocztówkami. O! Proszę! Za te ofiara się nie NALEŻY... No ok, ostatecznie za folderek mógłbym cosik tam wrzucić, w końcu to zawsze odrobina wiedzy, ale nie ma skarbonki, pchał się sam nie będę. Cichuteńko, bo chwila podniosła - wszak w kościele jestem - podchodzę ja do stojaczka, nawet czuję się niemal, jak złodziej, choć złodziejem przeca nie jestem, i wyciągam rękę po jeden mały folder... Wszystko robię w największym skupieniu, aby nikomu nie przeszkodzić, a ciszy Domu Bożego nie zakłócić... Foldery upchane ciasno, pewnie po to, aby nikt ich nie wyjął i starczyło na dłużej, to też chwytam ten mój jeden upatrzony mocniej, lekko pociągam, po chwili już szarpię, nadal jedną ręką, wszak w miejscu świętym obiema szarpać nie wypada, myślę sobie... O, sancta simplicitas! Było użyć obu rąk! Wyszarpałem folderek, ale w tym samym czasie stojaczek odsprężynował, przechylił się, i nim zdążyłem zareagować, pierdolnął zdrowo z ołtarzyka na błyszczącą posadzkę wydając przy tym, w ciszy kościoła, odgłos równy stu grzmotom, skutecznie zagłuszając moje skrzypiące buty i szepty kobieciny z ławki... Cały w pąsach, szybciutko pozbierałem stojaczek, foledry i pocztówki i odprowadzany, jak zdawało się, potępiającym wzrokiem świętych Jadźki i Kaśki, usunąłem się z miejsca, w którym jawnie gniew boski objawić się raczył ;)