wtorek, 25 marca 2014

Społym i kozi ser…

Podróż niezastąpionymi polskimi kolejami na trasie Poznań – Konin, jak zawsze, obfituje w moc wrażeń i atrakcji. Ano, wsiadłem do wagonu, zająłem miejsce, wyjąłem z torby książkę i jąłem czytać o tym, jak to car Piotr I reformował Rosję. Ujechałem już spory kawałek i wydawać by się mogło, że ta podróż minie bez zakłóceń, jest ciepło, sucho i w miarę cicho, na ile cicho może być w pociągu. Nic bardziej mylnego. Czytam właśnie o obcinaniu bród bojarom, nakazanym przez cara, kiedy w moje nozdrza wdziera się dziwna woń. Mocna, silna, wyrazista woń, coś na podobieństwo woni koziego sera, lekko nadpsutego, względnie ołomunieckiego, wybitnie smrodliwego. Woń niepokojąco przypomina zaduch, jaki wydobywać się może, kiedy oddział żołnierzy służących w piekącym słońcu Iraku, zdejmuje swoje wojskowe buty po całym dniu służby. Woń owa nie pozwala już skupić się na reformach piotrowych, nawet opisy połyskujących złotem kremlowskich komnat nie są w stanie mnie zainteresować. Próbuję zlokalizować źródło smrodu. Spoglądam w bok, nic, przed siebie, nic, pochylam się zatem, zaglądam pod swoje siedzenie… Ha! Źródło jest niepokojąco blisko, bo tuż pod moim siedzeniem, i gdyby stopy miały oczy na podeszwach, to pewnie zamrugałyby do mnie radośnie. Dwie męskie stopy osobnika siedzącego za mną, wyjęte z butów i wyciągnięte do przodu, śmierdzą sobie w najlepsze, niczym pierwszej klasy ser pleśniowy. Ich pan spał. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko szybkim ruchem wsunąć swoje obute stopy pod siedzenie i solidnie trzepnąć obcasami oscypki, aby odsunąć przynajmniej na kilkanaście centymetrów źródło aromatu. W tym samym czasie serowarowi owemu zadzwonił telefon, odebrał go i zaspanym głosem rzucił: - Społym, nooo… społym – i w pierwszej chwili niebezpiecznie pokojarzyłem kozi ser z siecią sklepów Społem… - A jaką mam mieć minę? A skąd Ty możesz wiedzieć, jaką ja mam teraz minę? Po prostu społym – rzucił jeszcze raz serowar i wyłączył telefon.

niedziela, 9 marca 2014

Mlaskaj, siorbaj i bekaj…

Pociągiem relacji Poznań-Rzeszów odbyłem podróż do Krakowa, skąd udałem się autobusem do Zakopanego. Oczywiście, podróż sama w sobie, to żadna rewelacja, bo już wielokrotnie pokonywałem ten odcinek i miałem okazje podziwiać swój kraj wokół torów na tej trasie. Uroku i kolorów, jak zawsze, dodają za to współtowarzysze podróży. Takoż stało się i tym razem. We Wrocławiu wtoczył się do mojego przedziału korpulentny starszy jegomość. Nie mam nic do starszych ludzi, ba, ja nawet całkiem lubię ich towarzystwo i opowieści. Pan Dziadek, tak go sobie nazwę na użytek tej opowieści – zdawał się być ogarniętym, stosunkowo eleganckim starszym panem. Jechaliśmy tak sobie w milczeniu przez całkiem spory odcinek drogi. Na którymś kilometrze pomiędzy Wrocławiem, a Krakowem zgłodniałem i wyjąłem kanapki, które miałem przygotowane na drogę. Zajadam je sobie cichutko ze smakiem, a kątem oka widzę, jak Pan dziadek spoziera na mój posiłek. Co lekko udam, że będę kierował wzrok w jego stronę, to ‘ucieka’ w kierunku okna, ale po chwili znowu patrzy na moje kanapki. Z tej racji, że właśnie przed posiłkiem zakończyłem lekturę książki „Dziennik z Prus Wschodnich”, w której Hans von Lehndorff opisuje głód i cierpienia cywilnej ludności niemieckiej Prus Wschodnich po wkroczeniu tam Rosjan w roku 1945, zaczęła rodzić się we mnie myśl, aby podzielić się z Panem Dziadkiem swoimi kanapkami. Chwila, chwila… Zerknąłem na Pana Dziadka, który akurat odwrócił ode mnie wzrok, otaksowałem go od stóp po głowę, stwierdziłem, że wygląda naprawdę nieźle, więc… zjadłem swoje kanapki i cześć. Po chwili okazało się, że Pan Dziadek również zgłodniał, bo wyjął z plecaczka swoje kanapki i napój. O, kamień spadł mi z serca, znaczy, że człowiek głodny nie będzie podróżował, a ja całkiem słusznie zjadłem swoje kanapki nie dzieląc się z nikim. Próbowałem czytać materiały na szkolenie, ale… Nagle z miejsca Pana Dziadka zaczęło dobiegać do mnie głośne mlaskanie. Uszom nie wierzę, zerkam spode łba na Pana Dziadka, a on w najlepsze pożera swoją kanapkę i mlaska tak, iż mam wrażenie, że to jego mlaskanie słychać w sąsiednim przedziale. Początkowo podejrzewałem, że nie ma zębów – no ale taki elegancki – wtedy mlaskanie bym wybaczył, ale okazało się, że ma całkiem ładną protezkę, kiedy, za którymś kęsem zaczął sobie w niej dłubać. Mlaskania było mało. Pan Dziadek odkręcił butelkę z napojem, na którym widniał napis Ice Tea. Zielona Herbata i jął pociągać solidne łyki z butelki, donośnie przy tym siorbiąc. Święci Pańscy! Takoż mlaskanie przeplatało się z siorbaniem i nie pozwalało już na niczym innym się człowiekowi skupić. Za którymś razem Pan Dziadek odjął butelkę od ust, spojrzał na nią marszcząc gniewnie brwi i… beknął, po czym mlasnął, znowu siorbnął i dalej już mlaskał sobie radośnie, sporadycznie pobekując zupełnie się tym nie przejąwszy, że słuchają jeszcze dwie osoby w przedziale. Ot, lituj się dobra duszyczko nad głodnymi ;)