środa, 30 października 2013

Zachwyt Karka… bezcenne…

Są sytuacje w życiu człowieka, powodujące tak silne wrażenia i związane z nimi emocje, za które naprawdę nie zapłacisz kartą MasterCard. Otóż, żadna to nowina, ale zaznaczyć muszę – jechałem pociągiem. Wracałem już do Poznania, rozsiadłszy się wygodnie w przedziale i zacząłem przeglądać, miejscami czytać, album będący pokłosiem – nie złotym żniwem – wystawy „Z dziejów Polek”, która odbyła się w Teatrze Wielkim w Warszawie w 2004 roku. Album pięknie wydany, pod patronatem Poczty Polskiej, co już samo w sobie nadaje mu pewną wartość, a zdjęcia i biogramy w nim przecudne. Nie dziwi nic, organizatorami wystawy byli Janusz Pulnar, Xymena Zaniewska, Mariusz Chwedczuk. Ale nie o nich tutaj chciałem, bo w porównaniu z Panem Karkiem, który dosiadł się do mojego przedziału, tamta trójka absolutnie wymięka. Kark, jak kark, łysa głowa, podobna do mojej, jednak nieco większych, może bardziej, jakby napuchniętych rozmiarów, solidny byczy kark z serii – panie, żeby mieć taki kark, to trzeba ale żryć! pada odpowiedź: panie, ale to trzeba myć! – sportowe jego odzienie, but takowyż, solidne mięśnie pod ciuchami i takiż brzuch solidny – widać, Pan Kark dawno na siłowni nie był. Jedziemy tak sobie; ja, jakaś pani promotor sprawdzająca pracę magisterską swojej studentki, wytatuowany śpiący pod oknem kolo, no i Pan Kark. TattooMan śpi, Pani Promotor sprawdza, ja czytam, Pan Kark patrzy. Mija odpowiednia ilość czasu, ja odkładam album obok siebie, na co, zdaje się, że czekał Pan Kark, bo nachyla się do mnie i pyta: - Przepraszam, czy mógłbym zobaczyć tę książkę? - Jasne, pewnie, proszę! – odpowiadam zupełnie zaskoczony, ale w sumie też i w jakiś sposób zadowolony, bo to jednak zawsze sprawia, że człowiek zdaje się mniej, jakiś taki, grubiański, przerażający, kiedy wykazuje jakieś zainteresowanie książkami. Pan Kark z namaszczeniem niemal, bierze album, z zadziwiającą troskliwością i delikatnością przerzuca karty, wczytuje się w biogramy sławnych Polek, coś tam sobie chwilami chrząka, wzdycha. Ja czytam w tym czasie o wojennych losach członka sonderkommanda z łódzkiego getta, ale ukradkiem obserwuję Pana Kark. Zadziwiający to obrazek i nieprędko zdarzy się ponownie taki oglądać. W końcu widzę, że dotarł do końca albumu, studiuje jeszcze bibliografię i oddaje mi album. Oddał, ja odłożyłem obok siebie, a Pan Kark rzecze do mnie: - Świętna książką, naprawdę. Tak sobie tylko przejrzałem, ale świetna książka – robi minę pewniaka, a la Hela z reklam Plusa, kiwając przy tym twierdząco głową. – I pomyśleć, że mieliśmy tylu tak zdolnych i utalentowanych ludzi – zachwyt Pana Karka nad ludźmi kultury, sportu, polityki, historii, jest bardzo wyraźny i pokaźnych rozmiarów, jak on sam. Autentycznie, niemal umarłem z wrażenia i zdołałem tylko wydukać: - Nooo, tak… Nadal trochę takich mamy…

niedziela, 27 października 2013

Freda, słowiańska dusza...

Harmonogram pracy na rok 2013 przewiduje kolejne szkolenie. Zlecenie podróży służbowej jest, druk jest, bilet w garści, pasuje, czekam na pociąg. Podjeżdża żelazna maszyna ciągnąć za sobą kilka wagonów. Odszukuję swój wagon, 19, jest, miejsce, 35 przy oknie, jest. W przedziale siedzi kobieta; kasztanowy tapir na głowie, mocno różowa szminka na ustach, obcisłe a la skórzane spodnie na całkiem sporych udach i tyłku, bluzka w zeberkę opina kilka oponek. Ogólnie, całokształt stosunkowo poprawny. Pani owa, jako że siedzi również przy oknie, ale na miejscu 36, postawiła jedną z dwóch ogromnych walizek, między siedzenia pod oknem, tak, że moje nogi już by się tam nie zmieściły. Ale w przedziale jesteśmy tylko we dwoje, w związku z czym, mogę tyłek usadowić na miejscu 35, a nogi wyciągnąć sobie do przodu przed miejsce 37 z boku, omijając w ten sposób walizkę. Takoż uczyniłem. Wyjąłem książkę z torby, upiłem łyk coli, zjadłem prince polo – czyli norma kalorii na dziś o całe tysiące przekroczona – i zacząłem czytać. Nagle do przedziału wchodzi kobieta i pyta: - Czy będzie tu jedno miejsce wolne? - Owszem, prawie wszystkie oprócz naszych – odpowiadam. - Fajnie, to ja sobie z państwem usiądę – rzuca kobieta. - Ale na bilecie ma pani na pewno wpisane miejsce wagonu i numeru, bo w pociągu obowiązują miejscówki, proszę sprawdzić. – polecam kobiecie. - A mnie chyba nie sprzedała – odpowiada kobieta, ale szuka biletu, sprawdza, no tak, wagon 17, miejsce 31, czyli nie to w naszym przedziale, ani wagonie nawet. - O, to dwa wagony dalej – uprzejmie informuję. Kobieta, o siwiejących włosach, dość plastycznej twarzy i szerokim uśmiechu, rzuca radośnie: - Ale tu też jest miejsce 31, o, proszę, to ja sobie tutaj usiądę, najwyżej ustąpię, jak ktoś się dosiądzie. We trójkę już, uznajemy, że to całkiem dobre rozwiązanie, a następnie każdy z nas zajmuje się własnym jestestwem. Pani z różowymi ustami rozwiązuje sudoku, ja próbuję czytać książkę, a kobieta na cudzym miejscu, wyjmuje papierową torbę z logo, na którym widnieje rogalik, niechybny znak posiłku, który za chwilę spożyje. - Jadę już tyle godzin, nic jeszcze nie jadłam, a nie śpię od trzeciej w nocy. Teraz będę odstawiała wielkie jedzenie – informuje nas kobieta, która, jak później okazało się, zwie się Freda. Kiwam głową ze zrozumieniem, pani od tapira uśmiecha się i nikt już nie zwraca uwagi na Fredę. I wtedy ja popełniłem błąd, od którego wszystko się zaczęło. Błąd może niekoniecznie niewybaczalny, ale skutecznie uniemożliwiający mi czytanie książki, w której autorka, Anna Bojarska, próbuje żartować dość topornie z królowej Wiktorii. Może to i lepiej, że popełniłem ten błąd, bo lektura średnia, choć sama Jadna ponoć się nią zachwyca. Nie lubię Jandy. A błąd polegał na tym, że przełożyłem lewą nogę na prawą, bo wcześniej leżały odwrotnie. Pani z tapirem rzuciła szybko: - Może panu niewygodnie? Ja tu tak tę walizkę postawiłam – dopytuje z troską. - Nie, nie ma problemu – odpowiadam szybko i staram się uciąć rozmowę. Niestety, ruch moich nóg i pytanie pani z tapirem uruchomił nagle słowotok Fredy, a rzekłbym nawet, że był to słowospad, ogromny niczym Niagara, bo na pewno nie Szklarka. - Przecież może pani sobie tę walizkę wrzucić tam na górę, albo przestawić tutaj, o, ja zrobiłam miejsce, proszę. Będzie wtedy wszystkim wygodniej. Pani sobie położy nogi tu, pan sobie położy nogi tu. – instruuje nas Freda, żywo przy tym gestykulując, przeżuwając serowego rogala, nadziewanego jakąś wędliną. Wtedy błąd popełnia pani z tapirem na głowie, bo reaguje i jednocześnie zadaje pytanie: - Nie, damy sobie radę. A może od razu się położymy? Ma pani jeszcze może poduszki? – uśmiecha się do Fredy. Tamta absolutnie nie zbita z pantałyku odpowiada: - Oczywiście, że mam! Ja mam zawsze poduszkę pod tyłek! A co? Nie wolno mi? Ja na twardym nie będę siedziała, na twardym, to tylko w obozie, czy w innym getcie! Tak, mój tata tak siedział! A ja, zawsze pod tyłek biorę sobie poduszkę! Proszę mi wierzyć, raz na jednym wykładzie, jedna aula miała takie mięciutkie siedzenia, aż miło było siedzieć (tutaj przypominam sobie reklamę IKEA, w której matka króla Artura proponuje, że poszyje rycerzom mięciutkie czapraczki), a w innej sali, siedzenia były tak twarde, że siedzieć się nie dało! No kto to widział?! A do tego, portki się nie brudzą, jak ma się swoją poduszkę! Czy nie mam racji? – pytanie swe Freda kieruje do mnie, bo pani z tapirem zwyczajnie ją olewa i nawet na nią nie spojrzy. Freda podświadomie chyba wie, że ja jej wysłucham. Nie robię tego z zachwytem, ale niech tam, Bojarska nudzi, więc może Freda okaże się ciekawsza. A ta dalej swoje, płynnie przeskakując z tematu na temat, jednak zawsze starając się je, jakoś ze sobą łączyć: - Od trzeciej w nocy nie śpię, jak już mówiłam. Przyjechałam na dworzec, a tam, proszę pana, pełno meneli zlazło się z rynku! No tak, meneli! Ludzi innych prawie nie ma, tylko ja tam chodzę i czekam na pociąg, a czekam długo, bo to ta zmiana czasu – precyzuje Freda. – Zaczepiają mnie, chcą pieniędzy, ale proszę pana, pan sobie wyobrazi, jak oni śmierdzą, w jakim są stanie! – o tak, tego akurat nawet nie muszę sobie wyobrażać, ja to wiem, ja to czułem i widziałem. – Jak ten jeden podciągnął nogawkę, to jeden wrzód na nodze, ale te wrzody ogromne, o! takie wielkie! – Freda demonstruje, jak wielkie wrzody miał menel, łącząc ze sobą palec wskazujący i kciuk lewej ręki i odsuwając je od siebie. Przy tym nadal ze smakiem zajada rogala z wędliną w środków. – Proszę pana, i jeden z nich do mnie mówi tak ‘musisz mi dać pieniądze”, a ja do niego ‘nic nie muszę i nie dam’. A on mi na to, że on ma ‘ejca’ i mnie dotknie, jak jemu nie dam pieniędzy. A ja sobie wtedy myślę, ha, ty sądzisz, że ja taka głupia jestem? O nie! I odpowiedziałam jemu tak ‘czyś ty zgłupiał, człowieku? Skąd wiesz, że ja nie mam ‘ejca’?’. – Freda dalej rozwija w kwiecistej swej mowie, bo tego akurat odmówić jej nie można, wizję wrzodów i ran wszelakich poznańskich dworcowych meneli, a ja lekko odpływam spoglądając przez okno i próbując dać jej do zrozumienia, że nie mam ochoty o tym słuchać. Kobieta z tapirem na głowie trwa niewzruszona nad swoimi sudoku i ani myśli wybawić mnie jakoś z opresji, czy chociażby włączyć się do rozmowy, co spowodowałoby nieco mniejsze zainteresowanie Fredy mną i rozbiłoby na dwoje jej chęć wypowiedzenia do mnie każdego słóweczka, jakie tylko zna. - Bo proszę pana, akurat nie zdążyłam wcześniej nic zjeść, a musiałam na dworcu czekać już na ten pociąg, to i poszłam kupić sobie coś do jedzenia – ciągnie swą opowieść Freda. – Ale kiedyś byłam na obiedzie na Starym Rynku. Jem zupę, aż tu nagle podchodzi do mnie rumuńskie dziecko. A wie pan, temu, jak nie dasz, to też gotów coś zrobić, bandzior! Podchodzi do mnie i mówi, żeby mu dać pieniądze, bo ja nie ma na jedzenie. A ja do niego „widzisz ten but? widzisz? Mnie policja nic nie zrobi, ale ty wyjdziesz na laczkach! wypierdalaj, ale już!’ - tutaj Freda demonstruje swój fioletowy, muszkieterski kozak na traperskiej podeszwie. Zjadła pierwszego rogala. - Nie wolno sobie pozwolić, proszę pana. W eleganckiej restauracji? Żeby takie rzeczy się działy? Taki wejdzie do takiego miejsca? Nie wolno sobie pozwolić! To tak, jak z tymi narkotykami! – Jezu, myślę sobie, ale z jakimi? Podziwiam też płynność przeskakiwania z tematu na temat i umiejętność łączenia ich delikatnymi nićmi. – Żeby tak sobie pozwolić?! To Niemcy, proszę pana, nie zalegalizowali narkotyków, a u nas? U nas zalegalizowali, bo to dla nich jest wielki biznes – Freda składa dłonie, jak do pacierza, kilka razy unosi je w górę – to dla nich jest, o, filar biznesu – a ja zastanawiam się, kiedy i jakie narkotyki u nas zalegalizowano. Freda peroruje dalej o narkotykach, NRD, RFN, Związku Radzieckim, wplatając w tę opowieść swoich krewnych. Z jej opowieści wynika, że wszędzie ma krewnych, a zdaje się być tak ustosunkowana, że żadna siła nigdy jej nie ruszy. Ojciec sprowadzał leki z zagranicy, bo znał perfekt niemiecki i francuski, wujek był dyrektorem generalnym kolei na Niemcy Wschodnie, jego syn jest profesorem fizyki molekularnej w Niemczech, sama Freda ma w rodzinie profesorów, adwokatów, lekarzy, generałów, w różnych stronach świata, którzy udzielają jej wszelkich porad. - A właśnie, świat – przypomina sobie coś Freda – na antropologię mamy przeprowadzić wywiad z cudzoziemcem, jakimś uchodźcą najlepiej. Proszę pana, czternaście dni na takie coś? Skąd ja uchodźcę teraz wezmę? Nie wolno nam do tego ich ośrodka wejść, i ja to rozumiem, bo pewnie sama bym nie powiedziała słowa o sobie obcej osobie! – eheś, a mnie tutaj właśnie opowiada całe swoje życie, no, ale mnie, zdaje się, zna każdy świr – Ja mówię tak, dziewczyny, nie przejmujcie się, przepiszemy z ‘nationalu’, tak, kupcie ze trzy, albo cztery numery od razu i coś się tam przepisze, z jakimiś Aborygenami, czy coś. W ‘nationalach’, to wie pan, zawsze coś tam takiego jest. – tak, akurat wiem, czytuję National Geographic regularnie. – Ja to tymi ‘nationalami’ w piecu palę. Mam w rodzinie takich, co czytają, wie pan, mają na to, to niech czytają, a potem nie wiedzą, co z tym zrobić, to mi przywożą! Ja mówię sobie, a pewnie, przywoźcie! Teraz na Wszystkich Świętych, zobaczy pan, taki stos znowu będę miała – Freda pokazuje wysokość stosu, a ja zastanawiam się, jak ja mam go obejrzeć, boję się, że będzie mnie zapraszała do siebie. - Ale wie pan co, ta, co nam zadała ten wywiad, to sama mówiła, że taki robiła w ciągu roku, a nam dała czternaście dni. Ja tylko raz spotkałam dwóch prawdziwych wykładowców, cudowni ludzie, mężczyzna i kobieta. Ale ta? To już zakrawa o sadyzm! Założę się, że gdyby dać jej pejcz, to człowieka by zatłukła – nakręca się już wyraźnie Freda, a ja widzę, że wchodzimy na grząskie tematy, które w Fredzie wywołują silne wzburzenie. – Tak, jak ona robi, to tylko w obozach! Panie, mój tata siedział w obozie! Tak, siedział w obozie. Normalnie sadystka, ale nic to, przepiszę z ‘nationalu’. Ja sobie nie pozwolę. Tak samo, jak nie pozwoliłam dziecka sobie wywieźć! – Freda przeskakuje znowu na inny temat – Proszę pana, ja uznaję tylko jednego księdza, a wie pan kto nim jest? Staszic! – wykrzykuje niemal Freda, silnie wybałuszając oczy i przez chwilę przypominając Golluma. - Był księdzem, szlachcicem, ale prawdziwym Polakiem, bo ziemię swą zapisał komu? Nie Watykanowi, jak robi się z automatu, tylko Polakom, chłopom oddał. I ja to zawsze mówię każdemu księdzu. Tylko Staszica uważam. On domek ma w Pile. – no, chyba już niekoniecznie on ma ten domek, myślę sobie, ale nie mam zamiaru polemizować z nakręconą Fredą - I to domek, a nie żadne wielkie gmaszyszko, proszę pana. Takie ciepełko z niego emancypuje! Eee, emanuje – poprawia się szybko Freda. Zaczynam Fredy słuchać nieco uważniej, bo mówi o księżach, rzymskich wdowach, których odwiedzania zakazał Pius II, jak informuje mnie rozmówczyni, aby nie płodzić z nimi bękartów, za pośrednictwem których ich księży tatusiowie mogliby ingerować w majątki tychże wdów, opowiada o krewnych i żołnierzach radzieckich stacjonujących na zachodniej naszej granicy, choć akurat nie wiem, co oni mają wspólnego z rzymskimi wdowami. Ale płynność tematów jest tak wartka, nurt rzeki słów wylewającej się z ust Fredy tak potężny, że daję się jemu po prostu unieść. - Chcieli mi córkę wywieźć! Bez zgody rodziców! Jak pytałam dokąd, to mi odpowiedzieli, że na modły! Na jakie modły, do cholery? O nie! Zadzwoniłam na policję i pojechałam za nimi do Poznania! A tam na tych modłach, że niby w liceum, gdzieś, że coś! – domyśliłem się, że córka chyba trafiła do jakiegoś katolickiego liceum, może i urszulanek, tak sobie luźno gdybam. – Z policją poszłam i odebrałam dziecko, i mówię im, że to nie jest ich dziecko, tylko moje, i bez zgody rodziców nic z nim robić nie wolno. A ona mi, jedna z tych tam, powiedziała ‘czy pani wie, co pani robi?’, a ja jej na to ‘EJ, WY, UWAŻACIE SOBIE NUNY!’ – tutaj Freda już krzyczy na cały przedział i dodaje szybko, doinformowując mnie – ‘nuny’, to z niemieckiego. To ona mnie pyta ‘pani jest Niemką?’, nie, jestem Polką, ale co, nie wolno mi kilkoma językami się posługiwać? – podziwiam obfitujące w przygody życie Fredy i słucham dalej jej opowieści, jak to z tymi generałami, profesorami, etc., etc. – Ja należę do Polski, a nie do Watykanu, ja tam z nimi nie chcę mieć nic wspólnego, będę sobie narodowcem i tyle! My, tutaj w Polsce, mieliśmy socjalizm, tak, proszę pana, tu był socjalizm, a tam? Tam to mają czysty komunizm, proszę pana! Chodzą sobie w jednakowych mundurkach, każda z innego gniazda, inne pochodzenie, mają te swoje ubranka i symbole, a posłuszni są samej górze – no, przyznaję, coś w tym jest. Pociąg dobija do stacji docelowej Fredy, a ta ubierając się, stara mi się jeszcze opowiedzieć chyba wszystko co wie, włączając historię o tym, jak to wojsko ludowe nie cackało się z nikim, nawet burmistrzowi w papę dało, jak było trzeba, czy wyprowadzało, jak zwykłą hołotę, jeśli sobie zasłużyli, demonstrując to na mnie, łapiąc mnie za ramię. Freda wraca do opowieści o ‘modłach’ i ‘nunach’ i rzuca; - Jedna znajoma stomatolog, bo ja mam znajomych stomatologów – tak, tak, Freda ma znajomych w każdej grupie społecznej i zawodowej – mówiła mi, jak jej o tych modłach opowiedziałam ‘Freda, ty to jesteś’. A ja po prostu ich nienawidzę, jestem narodowcem, ja jestem, proszę pana, słowiańska dusza! Jak mi wchodzi na podwórko, jeden z drugim, ksiądz, to ja wychodzę z domu i mówię ‘a ty tu czego? Takim właśnie głosem – głos Freda uniosła i zrobiła groźną minę, aby zademonstrować, jak traktuje księdza – a on mi na to ‘z kolędą idę’, to ja jemu ‘raus! Poszedł mi stąd! Tak proszę pana, bo z nimi trzeba krótko! I jeszcze jedno! Jak Merkel przyjechała do nas, to nie kazała nikomu podawać ręki! Mądra kobieta! To od Japończyków wzięła, a oni nie podają ręki, tylko grzecznie się kłaniają – Freda demonstruje – to nie jest takie głupie, nie podawać ręki, niech pan pamięta, bo te menele, to śpią na tych dworcach, na tych asach, oknach, parapetach, ja nigdy nie dotykam później tych kas, tak się staram. Do widzenia. – i Freda wysiadła, a ja zerknąłem na swoje dłonie, siedzenie w pociągu, wspomniałem Staszica, nuny i Angelę Merkel.

wtorek, 22 października 2013

Mecenas...

Podczas szkolenia, które ja prowadzę, trwa zażarta dyskusja. W jej trakcie pojawia się kwestia, która dziwi tak mnie, jak i część uczestników szkolenia. Toż to istna herezja, a zatem, dojrzała potrzeba jej obalenia. Tłumaczę, wyjaśniam, dyskutuję, mówię, że nie, to nie tak, tak nie można. Grupa zdaje się być przekonana, ale ja w przerwie odczuwam potrzebę podzielenia się tymi informacjami z kimś ode mnie mądrzejszym. Wiadomo, mądrego, to i przyjemnie posłuchać. Takoż, wyszedłem ja przed ośrodek w Zakopanem, przeszedłem przez uliczkę na drugą stronę i zaaferowany rozmawiam przez telefon. Opowiadam, gestykuluję i chodzę sobie wokół ogrodzenia posesji, nagle doszedłem do otwartej bramy i zupełnie bezwiednie zacząłem sobie w tę bramę wchodzić i wychodzić, wchodzić i wychodzić, no i krążę tak sobie prostopadle do ulicy. Dodać należy, że ubrany byłem w garnitur, koszulę, czarne półbuty, a okulary i łysa głowa dopełniały pewnej całości. Nagle, kątem oka, którego przecież nie mam – kątka, a nie oka – dostrzegłem zataczającego się człowieka. Pijaczek ów, pan w średnim wieku, chudzinka na pałączkowatych nóżkach, w rozwianej kurtce i takiejż fryzurze, o pociągłej twarzy, długim nosie i sumiastym wąsie pod tymże nosem, gaworzy coś sobie niezrozumiale. Idzie drugą stroną ulicy, więc nie robię sobie zupełnie nic z niego, nawet nie zwracam na niego uwagi przez chwilę dłuższą niż mgnienie oka. Ale nagle, nadal tym samym kątem oka, widzę, że Pijaczek przechodzi przez ulicę, zmierza w moją stronę i wydaje z siebie całkiem zrozumiałe już słowa. A rzecze on do mnie tak: - Te, mecenas! Mecenas, ej, kurwa! – nadal myślę sobie, że to może nie do mnie, bo przecież niby dlaczego tak. Rozmawiam dalej przez telefon. - Mecenas, Ty wypierdalaj, kurwa, do siebie, ale już! Tam, o! – wersalskim tonem zwraca się do mnie Jegomość Pijaczek. Widzę, że słowa te kieruje na pewno do mnie. Niepewnym, mocno chwiejnym krokiem swych pałączkowatych nóg, mija mnie lekki łukiem, zupełnie niezamierzonym, ale znosi go ewidentnie wypity alkohol i wykrzykuje swoje pozdrowienia w moją stronę. - Wypierdalaj, kurwa, mecenas! Do siebie! Polaków niszczysz! Chcecie polski naród wykończyć! Wypierdalaj do siebie, mecenas! – pozdrawia mnie kwieciście Pijaczek, a ja dębieję, bo zwraca się do mnie patrząc mi prosto w oczy i aż dziw, że nie robi tego w liczbie mnogiej, bo głowę daję, że widzi mnie podwójnie, jeśli nie potrójnie. Szok wielki przeżywam, bo o ile mi wiadomo, ja nikogo nigdy nie ciemiężyłem, a już na pewno nie Polaków i nie ten wszakże ‘polski naród’. No, bywało, moi przodkowie może i owszem, czasami. Ale ja? I skąd do ciężkiej cholery, ubrdał sobie tego mecenasa?! Skończyłem rozmawiać, i nadal tytułowany Mecenasem, w asyście coraz to ciekawszych inwektyw i wymyślań przeszedłem przez ulicę i stanąłem na schodach ośrodka. Odwróciłem się i… dopiero wtedy ujrzałem, że na domu na posesji, po której spacerowałem, dokładnie na ganku, widnieje napis „Kancelaria Radców Prawnych”. Mhm… od dzisiaj, mówcie do mnie per Mecenas :)

piątek, 18 października 2013

Polski hydraulik...

Chciałem dobrze, wyszło, jak zawsze. Dokonując porannej toalety, wychodząc spod prysznica, uznałem, że czas najwyższy sprawić, aby woda z brodzika odpływała sprawniej i szybciej. Jak pomyślałem, tak uczyniłem. Zaszedłem do sklepu z odpowiednimi akcesoriami i zakupiłem Kreta, cudowne granulki do rur. „Wsypać dwie łyżki granulek, następnie zalać ciepłą wodą.” Tak stało napisane na opakowaniu. Ale co tam, przecież jestem mądrzejszy i bardziej logiczne wydawało mi się najpierw wlać wodę, potem wsypać granulki, następnie zostawić na piętnaście minut, zgodnie z zaleceniami. W porządku; zalałem odpływ wodą, nasypałem granulek ze trzy łyżki, zerknąłem, a, niech będą jeszcze ze trzy i… zostawiłem na godzinę. Przez ten czas, jak później okazało się, w odpływie z tych granulek utworzył się cudownie twardy kamień, który uniemożliwił już absolutny odpływ wody z brodzika. Jasny gwint, spanikowałem. Stwierdziłem, że musowo te zanieczyszczenia, które rozpuścił nieco Kret (bo o kamieniu najtwardszym z twardych jeszcze nie wiedziałem) zablokowały odpływ, gdzieś na dalszym odcinku rury, do którego na pewno nie dostanę się. Pędem do sklepu po żel udrażniający. „Wlać pół butelki, zostawić na piętnaście minut. Jeśli nie poskutkuje, zostawić na całą noc.” O nie, nie, całej nocy, to ja czekał nie będę i wlałem niemal całą butelkę. Odczekałem pół godziny, próbuję i… nic. Święci Pańscy! Toż to jakiś totalnie wielki kłak musiał zapchać mi ten odpływ! Ale skąd?! Przecież ja włosów nie mam! Brud też raczej ze mnie warstwami nie odpada, bo umówmy się, staram się nie mieć go na sobie ani warstewki. Jeśli ten kłak siedzi sobie, gdzieś w tych rurach i nabija się ze mnie bezlitośnie, to jedyna rada, skoro wszelkie inne środki zawiodły – potrzebny przepychacz do rur! Czyli ten gumowy ssak na drewnianym kołku! No nic, ubieram się i pędem do Praktikera! Szukam, szukam, szukam, już panikuję, bo chyba nie posiadają takiego sprzętu, aż tu nagle, ku mojej radości i niewypowiedzianej uldze… Są! Są! Do tego o różnych kolorach trzonka. W sumie, drewienko okazuje się być plastykowe, a sama guma, jakaś twardsza niż w tych starych i o kształcie harmonijki, a nie pokrywy od kadzi piwnej, jednak grunt, że jest! To najważniejsze! Pędzę z tym przepychaczem na przystanek tramwajowy, wsiadam do bimby i już oczyma wyobraźni widzę, jak używam przepychacza, co to z tego odpływu wyskoczy za kłak, no i jak pięknie woda będzie spływać. Ale jadę tak sobie, przyglądam się temu przepychaczowi, dotykam tej gumy, jakaś twarda. Myślę sobie – czy to, aby na pewno działa? Tramwaj powoli dojeżdża do mojej stacji, mam zatem jeszcze chwilę. Rozglądam się uważnie, niewielu ludzi, nikt na mnie nie patrzy, no to… trach… śluuuup… cmok… i przepychacz, niczym glonojad, przyssał się do ścianki tramwaju. Ha! Działa! Super! Teraz tylko zastosować to na brodziku! Tramwaj podjeżdża, już widać przystanek, zaraz wysiadam. I oto… zamarłem. Przepychacz ani myśli puścić ściankę tramwaju. O cholera! Przyssał się do niej, jak pijawka i nie reaguje na żadne szarpnięcia. Umówmy się ponownie, szarpnięcia nie były mocne, bo jeszcze nie chciałem zwracać na siebie uwagi współpasażerów. Tramwaj, stanął, drzwi się otwierają, a ja walczę z przepychaczem w tramwaju, próbuję go w myślach niemal prosić ładnie, żeby puścił tramwaj, żeby dał mi wysiąść, brodzik udrożnić, klnę go już… W końcu nie pozostało mi nic innego, jak solidnie szarpnąć. Tak uczyniłem, a przepychacz puścił tramwaj z głośnym kląśnięciem, które nie uszło uwagi innych współpasażerów, a ja prawie wytoczyłem się na przystanek ostatnim rzutem, tuż przed zamykającymi się drzwiami. Zadowolony z siebie, umęczony po walce z przyssawką, kurc-galopkiem pognałem do domu. Można sobie wyobrazić, jak wielka była moja radość z posiadania tego sprzętu i nadzieja na to, że oto ten przyrząd uwolni mnie od hydraulicznej awarii… Można też sobie wyobrazić, jak wielki był mój zawód i rozpacz, ba, niezrozumienia nawet i złość na przedmioty nieożywione, kiedy okazało się, że choćbym przez ten odpływ, tym właśnie przepychaczem wyciągnął wszystkie tramwaje MPK i pociągi PKP, a nawet warszawskie metro, brodzik nadal pozostawał niedrożny…

wtorek, 15 października 2013

Expert Babcia - epizod 3...

Wracałem z pracy z zamiarem zajrzenia do skrzynki na listy – a nuż, ktoś napisze… rachunek, mandat, cokolwiek… Kiedy tylko wszedłem do budynku, na klatce schodowej poczułem zapach palonego drewna, a może papieru, a między tym zapachem, jakby wędzona kiełbasa, względnie szynka. W porządku, działki pod blokiem, myślę sobie, ktoś przygotowuje się do długiej zimy. Przeszedłem korytarzyk do głównej klatki, i zamiast skierować się na wprost do windy, skręciłem lekko w lewo, gdzie na ścianie wisiały skrzynki na listy. Ech… Nie tylko skrzynki tam znalazłem. Stojąc na palcach, z wyciągniętą w górę ręką, niemal wisząc na swoim kluczyku, tkwiła Expert Babcia. Fioletowo-siwe fale na głowie, bordowy żakiecik, zielonkawa spódnica i nieodłączny atrybut, kula. Zamarłem na chwilę, przekląłem samego siebie za pomysł ze skrzynką i jakby nigdy nic, ruszyłem w stronę Expert Babci, przeczuwając już, jaki będzie topic naszej rozmowy – czy też, jej monologu. Ta zorientowawszy się, że ktoś idzie, odwróciła się szybko w moją stroną – no, na tyle szybko, na ile pozwala jej to zrobić jej ponad 80-letnie ciało i wyszczerzyła w szczerym uśmiechu piękną protezę. Powiedziałem ‘dzień dobry’ z równie cudownym uśmiechem i pokazałem z kolei swoje pięknie wyprostowane zęby. Nie zdążyłem ściągnąć na nowo warg, kiedy Expert Babcia rozpoczęła swoją tyradę: - Dzień dobry. Panie, sama wędzonka! No, co za ludzie, panie! Palą na tych działkach, panie, wszystko palą, a te drzwi poroztwierane, panie i wszystko leci, siuuuuu, do środka! Panie, poszłam i zamknęłam te tylne drzwi na klucz, panie! Po to są drzwi, żeby były zamykane, a wszyscy mamy klucze! Panie, przecież nie wolno im palić na tych działkach, tak! Ale to jakby ktoś, panie, kiełbasę wędził, no ale panie, śmierdzi w całym budynku! A tutaj grzeje centralne, drzwi poroztwierane, panie, a my płacimy! My płacimy, panie, a tu zimno się robi, bo wszystko stygnie (tutaj pomyślałem sobie o stygnącej Expert Babci i sam wystraszyłem się własnych myśli), a to ci z tym psem, panie, tak otwierają ciągle! Klucze mają, kto ma, to wejdzie, kto nie ma, nie wejdzie, a drzwi muszą być zamknięte! Zamknęliśmy swoje skrzynki, odeszliśmy od nich pod wejście do klatki schodowej, a ja żywiłem (czym tylko mogłem) nadzieję, że Expertka wychodzi, a tu klops! Niespodzianka! Ona już wracała i pakuje się ze mną do windy, cały czas rzucając gromy na sąsiadów, którzy nie zamykają drzwi i działkowiczów wędzących kiełbasy i palących ogniska. Umarłem. - Panie, tutaj, to jeszcze nic, panie, ale z tej drugiej strony, to oni tam wszystko nawet palą, NA-WET, te zielone, nie te suche, zielone, liście i to wszystko się dymi, jak diabeł, panie. Dobrze, że zamknęłam okno, jak wychodziłam, bo teraz bym się chyba udusiła w tym dymie i smrodzie (tutaj ponownie pomyślałem o stygnącej Expert Babci)! Panie, jak tak można!? – zadała pytanie na końcu wywodu, ale wcale nie czekała na odpowiedź, tylko perorowała w najlepsze, a winda, zdawałoby się, że pokonuje te trzy piętra w czasie równym pokonywaniu pięter trzystu trzech. W końcu stanęła, wyszliśmy z niej i nie czekając na koniec monologu, rzuciłem szybko ‘ano, tacy są ludzie. do widzenia. Zdaje się, że to także nie obeszło mojej rozmówczyni zbytnio, bo susząc do mnie swoją protezę, odpowiedziała, ruszyła w swoją stronę, i chyba miała jeszcze niewypowiedzianych kilka kwestii, bo słyszałem, jak przekręca klucz w drzwiach i dalej opowiada, już sama do siebie, o wędzonce, wędzarni, suchych i mokrych liściach, przeciągach, centralnym ogrzewaniu i innych drzwiach. Sąsiedzi, zamykajcie drzwi od klatek schodowych, bo Babcie stygną 

Aktywne słuchanie…

Wszedłem na pocztę, oszacowałem liczbę petentów w kolejce i ustawiłem się na końcu ogonka. Obsługa klientów, paniom zza szyb, idzie, jak po grudzie. Czyli standard. Cztery za szybami, z czego tylko dwie obsługują, a w pewnym momencie, jak na komendę, poderwały się wszystkie i zaczęły nerwowo biegać po pomieszczonku za ichnim kontuarem, czegoś ewidentnie szukając – wyglądało to zupełnie tak, jakby bawiły się w przedszkolu w „Latają muchy, latają… Pająk idzie!”. Po chwili opadły na miejsca i zaczęły żmudne swe zajęcia. Starsza pani przede mną doczekała się swojej kolejki – no, została jej jeszcze jedna, ta do Nieba, ale i w tej stoi już całkiem blisko mety. Podała coś za szybę i czeka. Blondynka zza szyby ogląda, stuka w klawiaturę, sprawdza, podbija pocztową pieczęcią i mówi do Starszej Pani: - Piętnaście pięćdziesiąt, poproszę. Na co Starsza Pani: - Przepraszam, nie słyszałam. Ile? Blondynka powtarza: - Piętnaście pięćdziesiąt. Starsza Pani, lekko już poirytowana: - Może pani powtórzyć? Myślę sobie, skoro ja słyszę, toć chyba Blondynka mówi dosyć wyraźnie i głośno, no, ale ja słyszę, bo podsłuchuję i mam już w tej materii pewne doświadczenie, to i może słuch mój był wyostrzył się. Blondynka również zirytowana nieziemsko: - Przecież mówię, że piętnaście pięćdziesiąt! Nie słyszy mnie pani?! Na to tylko, widocznie, czekała Starsza Pani: - Nie zrozumiałam! Sugeruje pani, że jestem głucha, bo jestem od pani starsza?! – i to grubo, powiedziałbym. Gdyby włosy mogły się czerwienić, blondynka miałaby już pomarańczowe (żółty blond i czerwień daje pomarańcz), bo piękna purpura wykwitła jej na twarzy. - Niczego nie sugeruję! Piętnaście pięćdziesiąt, proszę! Sądziłem, że kiedy już obie panie wyjaśniły sobie, co sądzą, a czego nie, komunikacja uległa poprawie i będą mogły wspólnie dobić do brzegu, niczym łódź z Apostołami po burzy na jeziorze, aż tu nagle… - Co pani mówi?! – rzuciła Starsza Pani, która miała ewidentny problem ze swoim aparatem słuchowym, który nosiła w uchu. Ale przecież wcale nie jest głucha.

niedziela, 13 października 2013

Kapitanie Dżej Si, mamy problem ;)

Niedzielny poranek, złota polska jesień i... dźwięk dzwonów. O tak, to jest to, co Polak-katolik-obywatel lubi najbardziej. Dzwony naparzają radośnie, a ja spoglądam na spiżową piramidę rozszczepioną u góry, a każdy z czterech rozszczepionych końców wieńczą dwie złączone poprzecznie belki. Wyobraźnia moja działa... Statek kosmiczny w kształcie poramidy zbliża się z niepokojącą prędkością do Ziemi. Widać wyraźnie, że kierujący statkiem mają jakiś problem. Awaria nie pozwala odlecieć w przestrzeń kosmiczną, a przyciąganie ziemskie świetnie daje sobie radę z setkami ton żelastwa. Piramida przedziara się przez atmosferę i cała czerwona z gorąca uderza z ogromnym łoskotem w ziemię, sunie chwilę po niej i w końcu zatrzymuje się u stóp cofającego się lodowca, na terenie, który kiedyś ludzie nazwą 'Winogrady', rozpędzając stado pasących się mamutów. Przerażona garstka homo sapiens skryła się do swoich obciągniętych mamucimi skórami jurt i teraz umorusane gęby wyglądają zatrwożone, ale i zaciekawione, przez szpary swoich domostw. Piramia przy uderzeniu rozwarła się u góry i tak zastygła, jakby miała za chwilę wystrzelić z siebie rakietę. Dźwięk kosmicznego spiżu jeszcze dobrą chwilę niesie się po lodowej równinie. Kierujący pojazdem stracili przytomność, teraz budzą się powoli i zaciekawieni patrzą w swoje Magiczne Oko, rozglądając się po okolicy. Narzędzia pokładowe odnotowały obecność kilku siedlisk gatunku zwanego 'homo sapiens'. Kapitan statku ocknął się jako pierwszy i zaczął sprawdzać, jak poważna jest usterka. Reszta załogi powoli dochodzi do siebie, tymczasem zaciekawione i nadal pełne trwogi i pokory homo sapiens zbliżają się do tego dziwnego rozwartego trójkąta. - Jak wielkie są uszkodzenia, komandorze Miriam? - zapytał Kapitan. - Chyba nie damy rady ruszyć się stąd, Kapitanie - odpowiedziała komandor. - Komandor Miriam ma zupełną rację, utknęliśmy tutaj na zawsze - rzucił porucznik Jusuf. - Do Jasnej Anielki! - zaklął Kapitan, mocno poirytowany, tymbardziej, że właśnie spostrzegł mrugający guzik z napisem 'G.O.D.', czyli wiadomość głosowa od Wielkiego Admirała. Wcisnął przycisk. - Co z Wami, Kapitanie? - zapytał głęboki tubalny głos. - Nie damy rady wrócić, Admirale G.O.D. - odparł niepewnie Kapitan. - Czy na tej planecie są jakieś formy życia? - padło kolejne pytanie Admirała. - Tak, jest ich tutaj całkiem sporo, ale wiodącym gatunkiem są istoty podobne do nas, niejakie homo sapiens, co dałoby się przetłumaczyć, jako... eee... hmm... ludzie? - zreferował Kapitan. - No cóż, wygląda na to, że jesteście na nich skazani, ale zdaje się, że nie będziecie się z nimi nudzić - rzucił Admirał. - Admirale, ale co mamy tutaj robić, co mają dla Nas robić ci... eee... ludzie? - wyrwało się zrozpaczonemu Kapitanowi. - Niech ludzie modlą się do Nas, Kapitanie Jezus! - rozkazał G.O.D.

sobota, 12 października 2013

Uniwerek czyni mądrym…

Jadę ja sobie tramwajem na mały shopping. Rozglądam się, obserwuję i mimo woli słucham rozmów toczących się w tramwaju. Otóż, obok mnie stoją dwie kobiety czynu. Ba, kobiety pracujące. Okazuje się, że nawet ciężko pracujące – i nie jest to żadna ironia, aronia też nie ;) Jedna z tych pracowitych pszczółek posiada czuprynę maksymalnie tlenioną, a druga z kolei, maksymalnie uczernioną. Owe panie dwie, kiedy tramwaj zarzuca, wpadają na siebie i zlewają w jedno, stąd też występują wtedy w barwach ying i yang, albo misia pandy, jak kto woli, czy też po prostu polskiej łaciatej krowy. Rzucane po tramwaju dzielnie prowadzą swój dialog. I tak Czarna mówi do Białej: - Ja tam, to ścierą zetrę i chrzanię to, bo kto by się z tym użerał – czymkolwiek jest to „tym”. - A ja szczotką oblecę tylko czasami te korytarze i pierdolę – odpowiada Biała, a dzięki jej odpowiedzi wiem już, jaką profesję wykonują szacowne te damy dwie. - Jak pracowałam na uniwerku, to te dłuższe korytarze, to maszyną taką się objechało i tyle – rzuca Czarna. - No, bo kto by to wszystko ogarnął ręcznie, ty – kwituje Biała i z aprobatą kiwa głową. - Ino, wiesz, na mokro nie można było, ani niczym wsmarować, bo te pizdy na tych szpilkach tam wszędzie łażą po uniwerku – dosadnie dodaje Czarna, tym samym okazując szacunek i uznanie dla braci studenckiej i pracowników ‘uniwerku’, a dokładniej rzecz ujmując, dla ich żeńskiej części.

Sex na krawędzi…

Kobiecy głos z głośnika informuje podróżnych, że pociąg z całkowitą rezerwacją miejsc, TLK, relacji Kraków Płaszów-Szczecin Główny, wjeżdża na peron 4 dworca w Poznaniu. Okazuje się, że ludziom dodatkowo trzeba byłoby rysować takie komunikaty, bo te dźwiękowa na niewiele się zdają, jako że człowiek, który zajął najpierw miejsce blondynki siedzącej po przeciwnej stronie, później zajął moje miejsce i dopiero zapytał, czy w tym pociągu w takim razie są miejscówki. No pewnie, są, na każde miejsce. Wówczas obejrzał dokładniej swój bilet i zauważył, że w istocie, numer wagonu, miejsca, nawet godzina odjazdu i przyjazdu jest podana. Już widać pociąg, wtacza się powoli, ludzie nerwowo przestępują z nogi na nogę, niczym konie czystej krwi arabskiej w blokach startowych, pochrapując i pomrukując niecierpliwie. Nagle, na peronie, tuż obok żółtej, za którą niebezpiecznie jest przechodzić rozgrywa się niecodzienny-codzienny spektakl życia i niemal śmierci. On, w granatowo-grafitowym połyskującym garniturku, z białym kołnierzykiem, rubinowym okiem, dostojny, dumny. Ona, smukła i wiotka, jeszcze bardzo młoda, ale świadoma chwili, w czarnej jednoczęściowej sukience, niby opiera się jego wdziękom, ale już zdecydowała. Oboje niebezpiecznie balansują tuż przed żółtą linią, on do niej przemawia, okazuje swoje zainteresowanie, i ani spostrzegli, kiedy wkroczyli na żółtą linię i znaleźli się po jej drugiej stronie, tuż, tuż, na krawędzi peronu. Żółte ślepia elektrowozu zbliżają się groźnie do pary oddającej się amorom, a żeliwny stopień schodków elektrowozu grozi, że zmiecie ową elegancką parę z peronu. Ona pochyla się, lekko przysiada, pociąg staje się coraz większy, bliższy, ludzie podchodzą do żółtej linii, tu gorączka, i tam gorączka, bo otóż on, mając cały świat i ludzi wszystkich w głębokim poważaniu, wskakuje na nią i rozpoczynają wyścig z czasem. Sex na krawędzi. Zdążą, czy nie zdążą, nim żeliwny stopień elektrowozu zmiecie im te pierzaste łebki z rubinowymi oczkami. Błyskawiczny akt, gorączkowa akcja, pociąg zrównuje się z parą kochanków, i dopiero wtedy, jakby budząc się z seksualnego amoku, lubujący adrenalinę kochankowie, podrywają się nad ziemią i odlatują w sobie tyko wiadomym kierunku…

Pani McCluskey i drukarka...

Wchodzę ja sobie do budynku, wdrapuję się po schodach na wysoki parter, kieruję się powoli ku następnym schodom, aby po nich wskrabać się do Sali szkoleniowej, gdzie już za moment stanę twarzą w twarz z trzynastką chłonnych wiedzy uczestników. Na wysokim parterze skręcam lekko w prawo, tuż obok kontuaru stanowiska obsługi klienta, gdzie na wysokim blacie stoi zmora wielu pracowników każdego biura, wielofunkcyjny drukarko-kserokopiaro-skaner, który niemal pierze i prasuje, ale nie serwuje obiadów. I nie byłoby w tym obrazku niczego nadzwyczajnego, gdyby przy drukarce, niemal na palcach, nie stała, jako żywo, Karen McCluskey, urocza zgryźliwa sąsiadka z Wisteria Lane w Gotowe na wszystko. Może nieco młodsza, ale i tak dość rodzynkowata, ten sam kolor włosów i niemal identyczna fryzura, troszeczkę na pazia. Natychmiast zwolniłem kroku, aby móc sobie poobserwować Panią McCluskey i jej zmagania z drukarką. Otóż, Karen, jako, że raczej nikczemnego wzrostu, stając na palcach włożyła do urządzenia jakiś dokument i starała się go zapewne powielić. Po omacku wciskając przyciski na szczycie urządzenia z miną eksperta, niemal, jak prawdziwa Pani McCluskey, kiedy ją mijałem, zadumawszy się chwilę rzekła: - Hmm… Coś jest chyba nie tak. Ha! Pewnie, że jest. Zawsze będzie, o ile na ślepo wciśniemy niemal wszystkie możliwe przyciski.

O niższe schody i więcej tabliców petycja…

Dwadzieścia minut do odjazdu pociągu, którym pokonam odcinek Poznań Główny-Warszawa Centralna. Czekam sobie na peronie razem z całym majdanem, z którym zwykłem podróżować. Pociągu jeszcze nie widać, ale kobiecy głos z głośnika, który brzmi, jak zachrypnięta wrona, informuje, że niebawem wyczekiwany pojazd nadjedzie. W rozumieniu i praktyce PKP „niebawem” może oznaczać bardzo różne czasokresy, zatem nie przywiązuję do tego komunikatu zbytniej uwagi. Jak zobaczę, to uwierzę. Tymczasem stoję ja sobie, obserwuję ludzi, tradycyjnie już, jestem mimowolnym świadkiem przeróżnych dialogów, monologów, krótkich komentarzy, etc., etc. W pewnym momencie na peron z przejścia podziemnego wdrapuje się grupa podróżnych z wielkimi walichami, a wśród nich korpulentna Jejmość w czerwonym kubraczku. Jejmość Pani mocno utrudzona dyganiem walichy z głośnym sapnięciem stawia ją na peronie, aby wygodniej złapać za uchwyt i pociągnąć ją za sobą: - Takie wysokie te schody porobio! Ludzie się tylko umęczo, bo te ciężkie walizy wnieść jakoś muszo! O, a tu nawet tabliców nie ma! – rzuciła do współtowarzyszy tejże niedoli akcentem rodem z białostocczyzny rozgniewana Jejmość Pani i zapachniała mocno czosnkiem, kiedy przechodziła obok mnie 

Expert Babcia...

Polskie koleje nie lubią zaskakiwać swoich podróżnych, dlatego dzisiaj niemal wszystkie pociągu znowu były pospóźniane. Oprócz tego, nie zaskoczył standard i komfort jazdy, którego niemal wcale nie było. Uduszony, upocony, umęczon i niemalże pogrzebion dobiłem o 21ej do Poznania. Wsiadłem w zatłoczony autobusem, dokisiłem się do końca i dojechałem do domu. Podszedłem do bloku, wyjmuję klucze, zadowolony, że już za chwilkę będę z dala od wszystkich spoconych i klejących się ludzi. Nic bardziej mylnego. Stojąc przed oszklonymi drzwiami widzę na przestrzał, jak od drugiej strony wkracza bardzo sędziwa starsza pani, ubrana w coś na kształt podomki bez rękawów, a jak okazało się później, jeszcze stanik i rajstopy. Gęste, jak na 80 lat z hakiem włosy, ma ufryzowane w piękne fale, całość postaci podpiera na kuli. Robię unik i wskakuję za windę do skrzynki pocztowej, udając, że dłuuuugo zajmuje mi wyjęcie jednego awizo. Nie mam naprawdę ochoty z nikim obcym już dziś rozmawiać. Nagle od strony windy słyszę niosący się po klatce schodowej głos: - Jedzie pan? - zapytuje staruszka, o ładnej protezie zębowej, co pozwoliła mi później zaobserwować. Wsiadam ze skwaszoną miną do windy, o zgrozo, Expert Babcia jedzie na moje piętro. Ledwo winda ruszyła Babcia zaczyna: - Panie, windę naprawili. Dzisiaj naprawiali, bo znowu nie działała. Pół dnia siedzieli, do drugiej siedzieli, panie, ale nie wiem, o której naprawili, bo nie widziałam – puentuje zmartwiona. Chciałem coś grzecznie odpowiedzieć, więc zacząłem: - Najważniejsze, że jeździ, bo… - Naprawili, ale panie, co z tego, jak ludzie nie umieją się tym posługiwać. Panie, ja mieszkam od samego początku tutaj, więc wiem, jak ta winda kiedyś działała. A teraz… Znowu próbuję wtrącić, że wszystko się zużywa i takie tam, a w duchu modlę się niech winda już dojedzie, Babcia nadal nawija o windzie i elektryczności, bo to przecież jest elektryczne, a oni nie umieją tego naprawić, a inni oni nie umieją z tego korzystać. Próbuję znowu, ale kobieta ciągnie dalej: - Panie, syn mi powiedział, bo on się trochę na tym zna, że tę płytę tutaj, o! – klepie z całej siły bok windy – powinni wymienić, bo to jest krzywe! A od czego jest krzywe? Ano, panie, od tego, że oni nie umieją się tym posługiwać! – po czym łapie kulę pod pachę, jedną ręką klepie windę, drugą siebie po czole i marszcząc się jeszcze bardziej już niemal krzyczy: - Panie, żeby dzisiaj ludzie, z taką wiedzą nie potrafili się posługiwać windą?! Panie, kiedyś, to jeszcze może, ale dzisiaj?! Za wcześnie wciskają te guziki, potem wprowadzają te rowery, te psy, sami wchodzą, a te drzwi uderzają o to wszystko i krzywią się, panie! Kto to widział!? Po tym pytaniu retorycznym Expert Babcia zmieniła wyraz twarzy na mniej wojowniczy, wyszczerzyła naprawdę ładną dobrej roboty protezę w uroczym uśmiechu, podparła się kulą i rzuciła: - Ależ przepraszam, zatrzymuję pana. Dobranoc – i podreptała do siebie 

Elmirka...

Siadłem na miejscu nr 57 w wagonie nr 13. Przedział cztery na cztery. Z mojej lewej mała dziewczynka, która w telefonie swojej mamy ubiera w kolorowe ciuszki równie kolorowe zwierzątka, które jednak nie ruszają się – pewnie by uciekły, gdyby mogły – ale dziewczynce sprawia to wyraźną frajdę. Po przeciwnej stronie przy oknie, vis a vis dziewczynki męczącej wirtualne zwierzaczki, siedzi jej mama. Mama, podobna nieco do Marion Cotillard, odtwórczyni roli Edith Piaf w „Niczego nie żałuję”, ale Edith takiej już nieco umęczonej życiem . Obok Cotillard, a vis a vis mnie siedzi starszy pan w typie agenta J23, dla mniej wtajemniczonych, w typie Stanisława Mikulskiego. Obok J23 siedzi matka z córką i paplają sobie radośnie, a maksymalnie 19-letnia córka zwierza się właśnie mamie, że wieczorem powróży sobie z fusów, ale z dwóch łyżeczek, bo z jednej, to mało wychodzi. Nie wiem, czego mało wychodzi, ale całość wypowiedzi o dwóch łyżeczkach zdaje się mieć sens. Po mojej prawi siedzi dziewczątko, które niby to słucha sobie muzyki, niby dotyka swojego smartfona czule po wyświetlaczu, ale dyskretnie zapuszcza żurawia w ekran mojego komputera. Za to już zupełnie na legalu z mojego ekranu sczytuje wszystko mała dziewczynka, tak, ta sama, która niczym Elmirka z Animków, wcześniej męczyła wirtualne zwierzątka. Na początku myślałem, że niewiele uda jej się przeczytać, ale w pewnym momencie, jakby na dowód tego, iż czytać potrafi, Elmirka wyjęła spod tyłka książeczkę „Fred się zgubił”, czy jakoś tak i jęła czytać. O cholera! Szpieguje mnie dziewczątko ze smartfonem, Elmirka jawnie czyta mój tekst – pewnie powtórzy mamie – Mikulski sapie mi prosto w twarz, a Edith Piaf i Matka Fusowej Wróżki zupełnie bez skrępowania podstawiają mi swoje wyciągnięte z butów, a następnie daleko przed siebie i oparte na siedzeniu po obu moich stronach, stopy. Piaf w czarnych rajstopach, a Wróżkowa Mama w kolorowych skarpetkach stopkach. No nic, jadę ja sobie taki szpiegowany, osapany przez agenta J23 i czuję, jak w powietrzu, które robi się coraz bardziej gęste, gęstnieje również zapach sera :P

Filipińczycy na gigancie…

Godzina 6:15, Poznań Główny. Pozostało 9 minut do odjazdu pociągu relacji Poznań Główny-Kraków Główny, którym to odbywam pierwszą część podróży do Zakopanego. Przez peron przebiegł właśnie młody lis i w poszukiwaniu tłustego kota, który pewnie w tym samym czasie poszukuje tłustego szczura, zniknął za jednym z budyneczków stojących w okolicach dworca. No i tak wszyscy szukają się wzajemnie. Pociągu swego szukała też Pańcia z mopsem, a dokładniej z mopsicą. Takoż znalazła go i siadła sobie w moim przedziale, stwierdziwszy, że ludzi i tak nie będzie, a ona na swoje miejsce tak daleko, aż dwa wagony dalej, szła nie będzie. Do Leszna i tak nikt nie dosiądzie. Miała rację ta wróżka cudowna. Mops, jak mops, a Pańcia… Krótko ścięte włosy, ułożone… wcale nie układane, płaszczyk zapięty pod szyję na ostatni guzik, czarne spodnie w lekkie białe paski i do tego adidasy. Klasyka tematu. Obstawiam, że z mopsicą do Leszna jechała do reproduktora, bo trasy nie znała, a tłukła się z psiną aż z Kutna. Psina z kolei mocno podniecona podróżą była, wnioskuję zatem, że podniecenie owo brało się z jej ogólnego stanu gotowości ;) Kiedy Pańcia mościła swe cztery litery i mopsa w moim przedziale, do wagonu wkroczyła Mama i Syn. Stroje ich i stan trzeźwości, a raczej nietrzeźwości syna, pozwalały sądzić, iż wracają z jakiegoś wesela, względnie z pogrzebin, na których mocno żałowali zmarłego. Strój mamy wskazywałby na odbyte pogrzebiny; czarne buty, rajstopy, sukienka z wysokim stanem przed kolana i koronkowym dekoltem, a na to czarniutki żakiecik, do tego torebka. Syn Kamil, jak podczas podróży można było stwierdzić, w klasycznym garniturze, oboje obładowani, jakimiś tam torbami. Pani Mama dopytała jeszcze, czy to pociąg do Krakowa, usłyszawszy odpowiedź twierdzącą, zapytała, czy o 6:20, kiedy odpowiedziano jej, że szósta dwadzieścia cztery, zapytała „szósta osiem cztery?”, nie 24. Ale to jeszcze wówczas nie wzbudziło moich podejrzeń. Zalogowali się przedział za mną i podróż rozpoczęła się. Mopsica śpi i chrapie na całego, Pańcia spogląda przez okna i wydziwia, a miny niewinnej panny z pensji strzela, kiedy korytarzem przechodzi około 30 policjantów z bronią, ale całkiem słusznych rozmiarów, aż sam się zdziwiłem. Jadą chłopaki gdzieś służbowo pewnie. Syn pokrzykuje na Mamę w przedziale obok i strasznie mi jej szkoda, bo Syn Kamil wyjątkowo wyrodnym zdaje się być i do tego pijanym zupełnie. Kontrola biletów i zwrot akcji. Nagle okazuje się, że Mamie przysnęło się, a przysnęło się, gdyż stężenie alkoholu w jej krwi, co teraz można usłyszeć dokładnie, zdaje się być większe niż u Kamila. Dwóch konduktorów rady sobie z nią dać nie może, proszą, grożą, Kamil nadziera się na Mamę, a Pańci szyja wydłuża się coraz bardziej, bo strasznie chciałaby nie dość, że słyszeć, bo fonię mamy całkiem niezłą, to jeszcze dobrze widzieć, bo z wizją już gorzej. Pociąg wtacza się do Kościana i tu kilka minut postoju. Kiedy nic nie skutkuje, ani prośby i groźby konduktorów, ani krzyki Kamila, konduktor prosi dwóch z około trzydziestu policjantów, aby interweniowali. Ci pojawiają się przed Mamą, a w nią wstępuje nowy duch bojowy i uderza w lament: - Kamil, synku, o co chodzi?! Żeby mnie, w wolnej Polsce… W wolnej Polsce… Czego oni ode mnie chcą? - Dawaj bilet! Gdzie go masz? Przecież kupowałaś, kurwa! – pieszczotliwie odpowiada Kamil. - Ja jestem normalna, nie jestem na leczeniu, ani na tabletkach – krzyczy Mama, co pozwala od razu sądzić, że jest chyba inaczej – Ja nie jestem człowiekiem, co jeździ bez biletu! - To gdzie go, kurwa masz? Dawaj! – ripostuje Kamil. Policjanci ostrzegają, że jeśli bilet nie znajdzie się, podróż Mamy i Syna skończy się w Kościanie. Kamil zrezygnowany powoli zbiera manele, ale Mama na to: - Ja nie wiem o co chodzi! Wytłumaczcie mi! Żebym ja, w wolnej Polsce, w wolnej Rzeczpospolitej Polsce Ludowej… - nie dokończyła, a i mocno pomieszały jej się Polski, PRL z RPL i RP, zacząwszy brać wyprowadzających ją policjantów na litość, że przecież też mają matki, w wolnym kraju, że są normalni, ona też, że tak nie można, ona nie wie o co chodzi – została owa Mama wysadzona w Kościanie. W trakcie jej wyprowadzania, do wagonu wsiadło troje młodych ludzi, którzy udawali się do Wrocławia, a dalej do Paryża, tymczasem ze zdziwieniem słuchało lamentu Mamy Kamila i pokrzykiwań Kamila na Mamę. Mimo, iż powinni mieć miejscówki, bardzo chcieli usiąść na innych miejscach, najlepiej w wolnym przedziale, stąd też konduktor wskazał im zwolniony przez Mamę Kamila i Kamila przedział, mówiąc: - Ten jest już wolny. Filipińczycy wysiedli – a tekst ten tak rozbawił Pańcię mopsicy, że aż sobie zachichotała złośliwie, niczym dzierlatka, i mrużąc swoje małe świńskie oczka dwa razy powtarzając słowo „filipińczycy” 

piątek, 4 października 2013

Zabijać, aby ż(r)yć …

Zupełnie niczego nieświadom wszedłem do własnej kuchni z zamiarem sporządzenia dla siebie, jakiegoś szybkiego obiadu. Dzień pracy dobiegł końca, pogoda barowa, jesień sadzi do nas ogromnymi susami, to i herbatka z cytrynką jest, i wino grzane się znajdzie, będzie łożing, kocing i leżing, ale także czytaning w trakcie, majaczącego już niewyraźnie na rozkładzie dnia, wieczoru. Póki co, jestem jednak w kuchni, a dokładniej, to wchodzę do niej. Otwieram ja szafkę pod zlewem, bo chcę wyrzucić opakowanie po paście do zębów, a tu nagle, jak nie szarpnie coś drzwiczkami, wyrywa mi je z ręki, a impet stworzeń, które wydostały się z rzeczonej szafki rzuca mną niemal o ścianę. Oszalałe i wystraszone stado rozproszyło się po całej kuchni. Robię uniki, kulę się tuż przy lodówce tak, aby żadne z nich mnie nie zobaczyło. Ich czerwone ślepia lustrują dokładnie całe pomieszczenie i szukają czegoś do pożarcia. Brązowe, włochate, obrzydliwe ciała unoszą się w powietrzu na przezroczystych skrzydłach. Ślina cieknie z ich obleśnych brudnych pysków, a tłuste i lekko łysawe ale ruchliwe odwłoki drżą z podniecenia, bo rozwarte ich nozdrza mówią, że gdzieś w pobliżu jest pożywienie. O nie! – myślę sobie – Nie pozwolę Wam pożreć mojego obiadu! Kilka potworów usiadło w zlewie, zatem cichaczem podczołgałem się niemal do kranu i niczego nie spodziewającym się stworom spuściłem na grzbiety strumień gorącej wody. Dwa uleciały jednak i zaczęły wściekle nade mną krążyć i tłuc mnie swoimi skrzydełkami, a dokładniej, to drażnić nimi! Zakląłem szpetnie i jąłem tłuc na oślep z otwartych dłoni powietrze, trafiłem jednego. Poczułem, że musnąłem go czubkami palców i zauważyłem, że pokoziołkował na ścianę. Kiedy z tyłu już atakowały mnie trzy inny i jęły zajadle krążyć nad moją głową, zdążyłem jeszcze zadać śmiertelny cios paskudzie na ścianie! Kolejne trzy utłukłem na kafelkach nad zlewem. Spodziewały się ataku i ruszyły z furią na mnie, jednak z rozwścieczonym głodnym człowiekiem, potwory nie miały szans!!! Przerażone porażką, stado zaczęło wycofywać swoje pozycje w kierunku okna! Walczyłem z nimi zażarcie o każdą piędź podłogi w kuchni, sukcesywnie wypierając je w jeden zakątek, w narożnik pomieszczenia, tuż przy oknie, zaraz za krzesłem. Ich czerwone ślepia ziały nienawiścią, bo co chwila musiały opuszczać swoje pozycje, czym oddalały się od pożywienia. Trupy moich wrogów gęsto zaścielały podłogę za mną, co jeszcze bardziej rozwścieczało te potwory, które zostały przy życiu. Szybka decyzja, błyskawiczne działanie i wbiłem się klinem w ich formacje, dopadłem do okna i zamknąłem je, czym skutecznie odciąłem potworom drogę ucieczki. Ponownie przebijając się przez teren jeszcze przez nie zajęty, wróciłem na swoją pozycję. Musiałem jednak stoczyć zażarty bój z małym oddziałem ichniej partyzantki, który próbował podczas mego heroicznego wyczynu, przedrzeć się na tereny już z potworów oczyszczone. Dwa rzuciły się mi do kostek, a trzeci skoczył na brzuch! Mimo ciężaru, jakim mnie przygniótł, zdołałem strącić jednego, z prawej kostki na ziemię lewą stopą i rozgnieść mu łeb aż czerwony gały rozbryzgały się po podłodze. Złapałem tego, który usiadł mi na brzuchu za skrzydła i z całej siły cisnąłem nim o zlew, aż zadudniło, po czym szybko ugotowałem go wrzątkiem z czajnika! Na lewej stopie siedział nadal ten trzeci, podrzuciłem go nieco w górę, jak piłkę do nogi, i kiedy oderwał się od mojej stopy z zamiarem ucieczki, sprzedałem mu solidnego kopa. Wpadł na suszarkę do prania i połamał sobie skrzydła. Czołgając się, chciał uciec do swoich pod okno, ale nie zdołał, przygwoździłem go mopem do podłogi i tak wyzionął ducha ostatni potworny partyzant. Nadal jednak została reszta regularnego wojska. Potwory patrzyły na mnie z przerażeniem i nienawiścią, widziały i wiedziały, że jestem już nieziemsko wkurzony i głodny, i będzie to ostateczne starcie, dla obu stron BYĆ, ALBO NIE BYĆ! Ruszyliśmy jednocześnie ku sobie – ja, samotny, dzielny rycerz, a z naprzeciwka dzika horda brązowych, czerwonookich, skrzydlatych potworów podobna tatarskim podjazdom nękającym nasze ziemie dawno temu. Wpadłem z impetem godnym husarii pomiędzy wrogów i rozpoczęła się zażarta walka. Waliłem dłońmi na oślep, czując tylko, jak wróg rozbryzguje się pomiędzy moimi palcami. Potwory nie pozostawały mi dłużne, tłukły skrzydłami zapamiętale i rzucały się zaciekle na mnie. Czułem, jak tracę siły, ale wiedziałem też, że wygrywam walkę, bo co chwilę ginął kolejny, i kolejny, i kolejny z moich przeciwników. Wiedziałem już, że obiad ocalony, a ja nie będę głodny tego popołudnia. Kiedy rozwaliłem łeb ostatniemu potworowi, powiodłem zmęczonym wzrokiem przekrwionych oczu po polu bitwy i ryknąłem:
- Gińcie, przebrzydłe muszki owocówki!!!