piątek, 4 października 2013

Zabijać, aby ż(r)yć …

Zupełnie niczego nieświadom wszedłem do własnej kuchni z zamiarem sporządzenia dla siebie, jakiegoś szybkiego obiadu. Dzień pracy dobiegł końca, pogoda barowa, jesień sadzi do nas ogromnymi susami, to i herbatka z cytrynką jest, i wino grzane się znajdzie, będzie łożing, kocing i leżing, ale także czytaning w trakcie, majaczącego już niewyraźnie na rozkładzie dnia, wieczoru. Póki co, jestem jednak w kuchni, a dokładniej, to wchodzę do niej. Otwieram ja szafkę pod zlewem, bo chcę wyrzucić opakowanie po paście do zębów, a tu nagle, jak nie szarpnie coś drzwiczkami, wyrywa mi je z ręki, a impet stworzeń, które wydostały się z rzeczonej szafki rzuca mną niemal o ścianę. Oszalałe i wystraszone stado rozproszyło się po całej kuchni. Robię uniki, kulę się tuż przy lodówce tak, aby żadne z nich mnie nie zobaczyło. Ich czerwone ślepia lustrują dokładnie całe pomieszczenie i szukają czegoś do pożarcia. Brązowe, włochate, obrzydliwe ciała unoszą się w powietrzu na przezroczystych skrzydłach. Ślina cieknie z ich obleśnych brudnych pysków, a tłuste i lekko łysawe ale ruchliwe odwłoki drżą z podniecenia, bo rozwarte ich nozdrza mówią, że gdzieś w pobliżu jest pożywienie. O nie! – myślę sobie – Nie pozwolę Wam pożreć mojego obiadu! Kilka potworów usiadło w zlewie, zatem cichaczem podczołgałem się niemal do kranu i niczego nie spodziewającym się stworom spuściłem na grzbiety strumień gorącej wody. Dwa uleciały jednak i zaczęły wściekle nade mną krążyć i tłuc mnie swoimi skrzydełkami, a dokładniej, to drażnić nimi! Zakląłem szpetnie i jąłem tłuc na oślep z otwartych dłoni powietrze, trafiłem jednego. Poczułem, że musnąłem go czubkami palców i zauważyłem, że pokoziołkował na ścianę. Kiedy z tyłu już atakowały mnie trzy inny i jęły zajadle krążyć nad moją głową, zdążyłem jeszcze zadać śmiertelny cios paskudzie na ścianie! Kolejne trzy utłukłem na kafelkach nad zlewem. Spodziewały się ataku i ruszyły z furią na mnie, jednak z rozwścieczonym głodnym człowiekiem, potwory nie miały szans!!! Przerażone porażką, stado zaczęło wycofywać swoje pozycje w kierunku okna! Walczyłem z nimi zażarcie o każdą piędź podłogi w kuchni, sukcesywnie wypierając je w jeden zakątek, w narożnik pomieszczenia, tuż przy oknie, zaraz za krzesłem. Ich czerwone ślepia ziały nienawiścią, bo co chwila musiały opuszczać swoje pozycje, czym oddalały się od pożywienia. Trupy moich wrogów gęsto zaścielały podłogę za mną, co jeszcze bardziej rozwścieczało te potwory, które zostały przy życiu. Szybka decyzja, błyskawiczne działanie i wbiłem się klinem w ich formacje, dopadłem do okna i zamknąłem je, czym skutecznie odciąłem potworom drogę ucieczki. Ponownie przebijając się przez teren jeszcze przez nie zajęty, wróciłem na swoją pozycję. Musiałem jednak stoczyć zażarty bój z małym oddziałem ichniej partyzantki, który próbował podczas mego heroicznego wyczynu, przedrzeć się na tereny już z potworów oczyszczone. Dwa rzuciły się mi do kostek, a trzeci skoczył na brzuch! Mimo ciężaru, jakim mnie przygniótł, zdołałem strącić jednego, z prawej kostki na ziemię lewą stopą i rozgnieść mu łeb aż czerwony gały rozbryzgały się po podłodze. Złapałem tego, który usiadł mi na brzuchu za skrzydła i z całej siły cisnąłem nim o zlew, aż zadudniło, po czym szybko ugotowałem go wrzątkiem z czajnika! Na lewej stopie siedział nadal ten trzeci, podrzuciłem go nieco w górę, jak piłkę do nogi, i kiedy oderwał się od mojej stopy z zamiarem ucieczki, sprzedałem mu solidnego kopa. Wpadł na suszarkę do prania i połamał sobie skrzydła. Czołgając się, chciał uciec do swoich pod okno, ale nie zdołał, przygwoździłem go mopem do podłogi i tak wyzionął ducha ostatni potworny partyzant. Nadal jednak została reszta regularnego wojska. Potwory patrzyły na mnie z przerażeniem i nienawiścią, widziały i wiedziały, że jestem już nieziemsko wkurzony i głodny, i będzie to ostateczne starcie, dla obu stron BYĆ, ALBO NIE BYĆ! Ruszyliśmy jednocześnie ku sobie – ja, samotny, dzielny rycerz, a z naprzeciwka dzika horda brązowych, czerwonookich, skrzydlatych potworów podobna tatarskim podjazdom nękającym nasze ziemie dawno temu. Wpadłem z impetem godnym husarii pomiędzy wrogów i rozpoczęła się zażarta walka. Waliłem dłońmi na oślep, czując tylko, jak wróg rozbryzguje się pomiędzy moimi palcami. Potwory nie pozostawały mi dłużne, tłukły skrzydłami zapamiętale i rzucały się zaciekle na mnie. Czułem, jak tracę siły, ale wiedziałem też, że wygrywam walkę, bo co chwilę ginął kolejny, i kolejny, i kolejny z moich przeciwników. Wiedziałem już, że obiad ocalony, a ja nie będę głodny tego popołudnia. Kiedy rozwaliłem łeb ostatniemu potworowi, powiodłem zmęczonym wzrokiem przekrwionych oczu po polu bitwy i ryknąłem:
- Gińcie, przebrzydłe muszki owocówki!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz