niedziela, 27 października 2013

Freda, słowiańska dusza...

Harmonogram pracy na rok 2013 przewiduje kolejne szkolenie. Zlecenie podróży służbowej jest, druk jest, bilet w garści, pasuje, czekam na pociąg. Podjeżdża żelazna maszyna ciągnąć za sobą kilka wagonów. Odszukuję swój wagon, 19, jest, miejsce, 35 przy oknie, jest. W przedziale siedzi kobieta; kasztanowy tapir na głowie, mocno różowa szminka na ustach, obcisłe a la skórzane spodnie na całkiem sporych udach i tyłku, bluzka w zeberkę opina kilka oponek. Ogólnie, całokształt stosunkowo poprawny. Pani owa, jako że siedzi również przy oknie, ale na miejscu 36, postawiła jedną z dwóch ogromnych walizek, między siedzenia pod oknem, tak, że moje nogi już by się tam nie zmieściły. Ale w przedziale jesteśmy tylko we dwoje, w związku z czym, mogę tyłek usadowić na miejscu 35, a nogi wyciągnąć sobie do przodu przed miejsce 37 z boku, omijając w ten sposób walizkę. Takoż uczyniłem. Wyjąłem książkę z torby, upiłem łyk coli, zjadłem prince polo – czyli norma kalorii na dziś o całe tysiące przekroczona – i zacząłem czytać. Nagle do przedziału wchodzi kobieta i pyta: - Czy będzie tu jedno miejsce wolne? - Owszem, prawie wszystkie oprócz naszych – odpowiadam. - Fajnie, to ja sobie z państwem usiądę – rzuca kobieta. - Ale na bilecie ma pani na pewno wpisane miejsce wagonu i numeru, bo w pociągu obowiązują miejscówki, proszę sprawdzić. – polecam kobiecie. - A mnie chyba nie sprzedała – odpowiada kobieta, ale szuka biletu, sprawdza, no tak, wagon 17, miejsce 31, czyli nie to w naszym przedziale, ani wagonie nawet. - O, to dwa wagony dalej – uprzejmie informuję. Kobieta, o siwiejących włosach, dość plastycznej twarzy i szerokim uśmiechu, rzuca radośnie: - Ale tu też jest miejsce 31, o, proszę, to ja sobie tutaj usiądę, najwyżej ustąpię, jak ktoś się dosiądzie. We trójkę już, uznajemy, że to całkiem dobre rozwiązanie, a następnie każdy z nas zajmuje się własnym jestestwem. Pani z różowymi ustami rozwiązuje sudoku, ja próbuję czytać książkę, a kobieta na cudzym miejscu, wyjmuje papierową torbę z logo, na którym widnieje rogalik, niechybny znak posiłku, który za chwilę spożyje. - Jadę już tyle godzin, nic jeszcze nie jadłam, a nie śpię od trzeciej w nocy. Teraz będę odstawiała wielkie jedzenie – informuje nas kobieta, która, jak później okazało się, zwie się Freda. Kiwam głową ze zrozumieniem, pani od tapira uśmiecha się i nikt już nie zwraca uwagi na Fredę. I wtedy ja popełniłem błąd, od którego wszystko się zaczęło. Błąd może niekoniecznie niewybaczalny, ale skutecznie uniemożliwiający mi czytanie książki, w której autorka, Anna Bojarska, próbuje żartować dość topornie z królowej Wiktorii. Może to i lepiej, że popełniłem ten błąd, bo lektura średnia, choć sama Jadna ponoć się nią zachwyca. Nie lubię Jandy. A błąd polegał na tym, że przełożyłem lewą nogę na prawą, bo wcześniej leżały odwrotnie. Pani z tapirem rzuciła szybko: - Może panu niewygodnie? Ja tu tak tę walizkę postawiłam – dopytuje z troską. - Nie, nie ma problemu – odpowiadam szybko i staram się uciąć rozmowę. Niestety, ruch moich nóg i pytanie pani z tapirem uruchomił nagle słowotok Fredy, a rzekłbym nawet, że był to słowospad, ogromny niczym Niagara, bo na pewno nie Szklarka. - Przecież może pani sobie tę walizkę wrzucić tam na górę, albo przestawić tutaj, o, ja zrobiłam miejsce, proszę. Będzie wtedy wszystkim wygodniej. Pani sobie położy nogi tu, pan sobie położy nogi tu. – instruuje nas Freda, żywo przy tym gestykulując, przeżuwając serowego rogala, nadziewanego jakąś wędliną. Wtedy błąd popełnia pani z tapirem na głowie, bo reaguje i jednocześnie zadaje pytanie: - Nie, damy sobie radę. A może od razu się położymy? Ma pani jeszcze może poduszki? – uśmiecha się do Fredy. Tamta absolutnie nie zbita z pantałyku odpowiada: - Oczywiście, że mam! Ja mam zawsze poduszkę pod tyłek! A co? Nie wolno mi? Ja na twardym nie będę siedziała, na twardym, to tylko w obozie, czy w innym getcie! Tak, mój tata tak siedział! A ja, zawsze pod tyłek biorę sobie poduszkę! Proszę mi wierzyć, raz na jednym wykładzie, jedna aula miała takie mięciutkie siedzenia, aż miło było siedzieć (tutaj przypominam sobie reklamę IKEA, w której matka króla Artura proponuje, że poszyje rycerzom mięciutkie czapraczki), a w innej sali, siedzenia były tak twarde, że siedzieć się nie dało! No kto to widział?! A do tego, portki się nie brudzą, jak ma się swoją poduszkę! Czy nie mam racji? – pytanie swe Freda kieruje do mnie, bo pani z tapirem zwyczajnie ją olewa i nawet na nią nie spojrzy. Freda podświadomie chyba wie, że ja jej wysłucham. Nie robię tego z zachwytem, ale niech tam, Bojarska nudzi, więc może Freda okaże się ciekawsza. A ta dalej swoje, płynnie przeskakując z tematu na temat, jednak zawsze starając się je, jakoś ze sobą łączyć: - Od trzeciej w nocy nie śpię, jak już mówiłam. Przyjechałam na dworzec, a tam, proszę pana, pełno meneli zlazło się z rynku! No tak, meneli! Ludzi innych prawie nie ma, tylko ja tam chodzę i czekam na pociąg, a czekam długo, bo to ta zmiana czasu – precyzuje Freda. – Zaczepiają mnie, chcą pieniędzy, ale proszę pana, pan sobie wyobrazi, jak oni śmierdzą, w jakim są stanie! – o tak, tego akurat nawet nie muszę sobie wyobrażać, ja to wiem, ja to czułem i widziałem. – Jak ten jeden podciągnął nogawkę, to jeden wrzód na nodze, ale te wrzody ogromne, o! takie wielkie! – Freda demonstruje, jak wielkie wrzody miał menel, łącząc ze sobą palec wskazujący i kciuk lewej ręki i odsuwając je od siebie. Przy tym nadal ze smakiem zajada rogala z wędliną w środków. – Proszę pana, i jeden z nich do mnie mówi tak ‘musisz mi dać pieniądze”, a ja do niego ‘nic nie muszę i nie dam’. A on mi na to, że on ma ‘ejca’ i mnie dotknie, jak jemu nie dam pieniędzy. A ja sobie wtedy myślę, ha, ty sądzisz, że ja taka głupia jestem? O nie! I odpowiedziałam jemu tak ‘czyś ty zgłupiał, człowieku? Skąd wiesz, że ja nie mam ‘ejca’?’. – Freda dalej rozwija w kwiecistej swej mowie, bo tego akurat odmówić jej nie można, wizję wrzodów i ran wszelakich poznańskich dworcowych meneli, a ja lekko odpływam spoglądając przez okno i próbując dać jej do zrozumienia, że nie mam ochoty o tym słuchać. Kobieta z tapirem na głowie trwa niewzruszona nad swoimi sudoku i ani myśli wybawić mnie jakoś z opresji, czy chociażby włączyć się do rozmowy, co spowodowałoby nieco mniejsze zainteresowanie Fredy mną i rozbiłoby na dwoje jej chęć wypowiedzenia do mnie każdego słóweczka, jakie tylko zna. - Bo proszę pana, akurat nie zdążyłam wcześniej nic zjeść, a musiałam na dworcu czekać już na ten pociąg, to i poszłam kupić sobie coś do jedzenia – ciągnie swą opowieść Freda. – Ale kiedyś byłam na obiedzie na Starym Rynku. Jem zupę, aż tu nagle podchodzi do mnie rumuńskie dziecko. A wie pan, temu, jak nie dasz, to też gotów coś zrobić, bandzior! Podchodzi do mnie i mówi, żeby mu dać pieniądze, bo ja nie ma na jedzenie. A ja do niego „widzisz ten but? widzisz? Mnie policja nic nie zrobi, ale ty wyjdziesz na laczkach! wypierdalaj, ale już!’ - tutaj Freda demonstruje swój fioletowy, muszkieterski kozak na traperskiej podeszwie. Zjadła pierwszego rogala. - Nie wolno sobie pozwolić, proszę pana. W eleganckiej restauracji? Żeby takie rzeczy się działy? Taki wejdzie do takiego miejsca? Nie wolno sobie pozwolić! To tak, jak z tymi narkotykami! – Jezu, myślę sobie, ale z jakimi? Podziwiam też płynność przeskakiwania z tematu na temat i umiejętność łączenia ich delikatnymi nićmi. – Żeby tak sobie pozwolić?! To Niemcy, proszę pana, nie zalegalizowali narkotyków, a u nas? U nas zalegalizowali, bo to dla nich jest wielki biznes – Freda składa dłonie, jak do pacierza, kilka razy unosi je w górę – to dla nich jest, o, filar biznesu – a ja zastanawiam się, kiedy i jakie narkotyki u nas zalegalizowano. Freda peroruje dalej o narkotykach, NRD, RFN, Związku Radzieckim, wplatając w tę opowieść swoich krewnych. Z jej opowieści wynika, że wszędzie ma krewnych, a zdaje się być tak ustosunkowana, że żadna siła nigdy jej nie ruszy. Ojciec sprowadzał leki z zagranicy, bo znał perfekt niemiecki i francuski, wujek był dyrektorem generalnym kolei na Niemcy Wschodnie, jego syn jest profesorem fizyki molekularnej w Niemczech, sama Freda ma w rodzinie profesorów, adwokatów, lekarzy, generałów, w różnych stronach świata, którzy udzielają jej wszelkich porad. - A właśnie, świat – przypomina sobie coś Freda – na antropologię mamy przeprowadzić wywiad z cudzoziemcem, jakimś uchodźcą najlepiej. Proszę pana, czternaście dni na takie coś? Skąd ja uchodźcę teraz wezmę? Nie wolno nam do tego ich ośrodka wejść, i ja to rozumiem, bo pewnie sama bym nie powiedziała słowa o sobie obcej osobie! – eheś, a mnie tutaj właśnie opowiada całe swoje życie, no, ale mnie, zdaje się, zna każdy świr – Ja mówię tak, dziewczyny, nie przejmujcie się, przepiszemy z ‘nationalu’, tak, kupcie ze trzy, albo cztery numery od razu i coś się tam przepisze, z jakimiś Aborygenami, czy coś. W ‘nationalach’, to wie pan, zawsze coś tam takiego jest. – tak, akurat wiem, czytuję National Geographic regularnie. – Ja to tymi ‘nationalami’ w piecu palę. Mam w rodzinie takich, co czytają, wie pan, mają na to, to niech czytają, a potem nie wiedzą, co z tym zrobić, to mi przywożą! Ja mówię sobie, a pewnie, przywoźcie! Teraz na Wszystkich Świętych, zobaczy pan, taki stos znowu będę miała – Freda pokazuje wysokość stosu, a ja zastanawiam się, jak ja mam go obejrzeć, boję się, że będzie mnie zapraszała do siebie. - Ale wie pan co, ta, co nam zadała ten wywiad, to sama mówiła, że taki robiła w ciągu roku, a nam dała czternaście dni. Ja tylko raz spotkałam dwóch prawdziwych wykładowców, cudowni ludzie, mężczyzna i kobieta. Ale ta? To już zakrawa o sadyzm! Założę się, że gdyby dać jej pejcz, to człowieka by zatłukła – nakręca się już wyraźnie Freda, a ja widzę, że wchodzimy na grząskie tematy, które w Fredzie wywołują silne wzburzenie. – Tak, jak ona robi, to tylko w obozach! Panie, mój tata siedział w obozie! Tak, siedział w obozie. Normalnie sadystka, ale nic to, przepiszę z ‘nationalu’. Ja sobie nie pozwolę. Tak samo, jak nie pozwoliłam dziecka sobie wywieźć! – Freda przeskakuje znowu na inny temat – Proszę pana, ja uznaję tylko jednego księdza, a wie pan kto nim jest? Staszic! – wykrzykuje niemal Freda, silnie wybałuszając oczy i przez chwilę przypominając Golluma. - Był księdzem, szlachcicem, ale prawdziwym Polakiem, bo ziemię swą zapisał komu? Nie Watykanowi, jak robi się z automatu, tylko Polakom, chłopom oddał. I ja to zawsze mówię każdemu księdzu. Tylko Staszica uważam. On domek ma w Pile. – no, chyba już niekoniecznie on ma ten domek, myślę sobie, ale nie mam zamiaru polemizować z nakręconą Fredą - I to domek, a nie żadne wielkie gmaszyszko, proszę pana. Takie ciepełko z niego emancypuje! Eee, emanuje – poprawia się szybko Freda. Zaczynam Fredy słuchać nieco uważniej, bo mówi o księżach, rzymskich wdowach, których odwiedzania zakazał Pius II, jak informuje mnie rozmówczyni, aby nie płodzić z nimi bękartów, za pośrednictwem których ich księży tatusiowie mogliby ingerować w majątki tychże wdów, opowiada o krewnych i żołnierzach radzieckich stacjonujących na zachodniej naszej granicy, choć akurat nie wiem, co oni mają wspólnego z rzymskimi wdowami. Ale płynność tematów jest tak wartka, nurt rzeki słów wylewającej się z ust Fredy tak potężny, że daję się jemu po prostu unieść. - Chcieli mi córkę wywieźć! Bez zgody rodziców! Jak pytałam dokąd, to mi odpowiedzieli, że na modły! Na jakie modły, do cholery? O nie! Zadzwoniłam na policję i pojechałam za nimi do Poznania! A tam na tych modłach, że niby w liceum, gdzieś, że coś! – domyśliłem się, że córka chyba trafiła do jakiegoś katolickiego liceum, może i urszulanek, tak sobie luźno gdybam. – Z policją poszłam i odebrałam dziecko, i mówię im, że to nie jest ich dziecko, tylko moje, i bez zgody rodziców nic z nim robić nie wolno. A ona mi, jedna z tych tam, powiedziała ‘czy pani wie, co pani robi?’, a ja jej na to ‘EJ, WY, UWAŻACIE SOBIE NUNY!’ – tutaj Freda już krzyczy na cały przedział i dodaje szybko, doinformowując mnie – ‘nuny’, to z niemieckiego. To ona mnie pyta ‘pani jest Niemką?’, nie, jestem Polką, ale co, nie wolno mi kilkoma językami się posługiwać? – podziwiam obfitujące w przygody życie Fredy i słucham dalej jej opowieści, jak to z tymi generałami, profesorami, etc., etc. – Ja należę do Polski, a nie do Watykanu, ja tam z nimi nie chcę mieć nic wspólnego, będę sobie narodowcem i tyle! My, tutaj w Polsce, mieliśmy socjalizm, tak, proszę pana, tu był socjalizm, a tam? Tam to mają czysty komunizm, proszę pana! Chodzą sobie w jednakowych mundurkach, każda z innego gniazda, inne pochodzenie, mają te swoje ubranka i symbole, a posłuszni są samej górze – no, przyznaję, coś w tym jest. Pociąg dobija do stacji docelowej Fredy, a ta ubierając się, stara mi się jeszcze opowiedzieć chyba wszystko co wie, włączając historię o tym, jak to wojsko ludowe nie cackało się z nikim, nawet burmistrzowi w papę dało, jak było trzeba, czy wyprowadzało, jak zwykłą hołotę, jeśli sobie zasłużyli, demonstrując to na mnie, łapiąc mnie za ramię. Freda wraca do opowieści o ‘modłach’ i ‘nunach’ i rzuca; - Jedna znajoma stomatolog, bo ja mam znajomych stomatologów – tak, tak, Freda ma znajomych w każdej grupie społecznej i zawodowej – mówiła mi, jak jej o tych modłach opowiedziałam ‘Freda, ty to jesteś’. A ja po prostu ich nienawidzę, jestem narodowcem, ja jestem, proszę pana, słowiańska dusza! Jak mi wchodzi na podwórko, jeden z drugim, ksiądz, to ja wychodzę z domu i mówię ‘a ty tu czego? Takim właśnie głosem – głos Freda uniosła i zrobiła groźną minę, aby zademonstrować, jak traktuje księdza – a on mi na to ‘z kolędą idę’, to ja jemu ‘raus! Poszedł mi stąd! Tak proszę pana, bo z nimi trzeba krótko! I jeszcze jedno! Jak Merkel przyjechała do nas, to nie kazała nikomu podawać ręki! Mądra kobieta! To od Japończyków wzięła, a oni nie podają ręki, tylko grzecznie się kłaniają – Freda demonstruje – to nie jest takie głupie, nie podawać ręki, niech pan pamięta, bo te menele, to śpią na tych dworcach, na tych asach, oknach, parapetach, ja nigdy nie dotykam później tych kas, tak się staram. Do widzenia. – i Freda wysiadła, a ja zerknąłem na swoje dłonie, siedzenie w pociągu, wspomniałem Staszica, nuny i Angelę Merkel.

1 komentarz: